Współpraca z wydawnictwem Znak. Recenzja filmu „Szczygieł” w oparciu o książkę o tym samym tytule.

Uwaga! Spoilery!

Żyjemy w czasach, w których wdzięcznym tematem na film są książki. To oczywiście żadna nowość. Sam mistrz Alfred Hitchcock tworzył swoje dzieła w oparciu o powieści, które wywarły na nim piorunujące wrażenie, a po których przeczytaniu nie mógł wyrzucić treści z myśli. Reżyser takich filmów jak Rebeka, Ptaki (oba na podstawie powieści Daphne Du Maurier), Podejrzenie (na kanwie powieści Before the Fact Anthony’ego Berkeleya), Psychoza (książka autorstwa Roberta Blocha) czy Zawrót głowy (autorzy Pierre Boileau i Thomas Narcejac) często tworzył w oparciu o literaturę.

Niemal każdy jego ważny film stanowił wariację na temat powieści. Jednak to, w jaki sposób to robił, jakich środków wyrazu używał, jak dobierał aktorów sprawiło, że Hitchcock stworzył przy tym swój jedyny, niepowtarzalny, kontrowersyjny styl stając się ikoną kina i twórcą inspirującym kolejne pokolenia reżyserów. Alfred Hitchcock to oczywisty lecz nie jedyny przykład artysty sięgającego w swojej twórczości po znane i mniej znane powieści.

Dziś dzieła literackie stanowią ogromną część kinematografii. Już nie tylko wielkie formaty, ale też te mniejsze w rodzaju seriali mają w tym swój duży udział. Właśnie czekamy na grudniową premierę serii opartej na Wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Nasza ludzka ciekawość może w końcu być zaspokojona. Czym innym jest czytać i samemu wizualizować świat z książki, jego bohaterów i konkretne wydarzenia, czym innym jest usiąść w fotelu i podziwiać gotowy obraz wykreowany przez ekipę filmową.

To samo przecież robił Disney. Przeniósł niejedną słynną baśń na ekran czerpiąc właściwie ze wszystkiego – od mitologii greckiej, legendy Pocahontas po baśnie Andersena. Czy dziś jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świat filmu bez klasycznych bajek Disneya? Oczywiście, że nie. Tylko czy każda książka odnosząca sukcesy stająca się bestsellerem powinna być przeniesiona na ekran? Myślę, że niekoniecznie.

Szczygieł jest powieścią Donny Tartt. Opowieść o zagubionym chłopcu imieniem Theo zdobyła nagrodę Pulitzera w kategorii fikcja literacka i stała się hitem sprzedaży trafiając do domów kilku milionów czytelników. Tytuł nawiązuje do obrazu holenderskiego malarza Carela Fabritiusa. Dzieła malarskie, świat pięknych, szarpniętych zębem czasu antyków to jeden z filarów tego opasłego, a w nowym wydaniu niemal 840-stronnicowego tomu. Uznania dla tej powieści nie krył sam Stephen King nazywając ją rarytasem, triumfem literackim z odważnie postawioną tezą.

Rzeczywiście pisarce nie można odmówić talentu. Donna Tartt sprawnie żongluje słowem i potrafi pięknymi poetyckimi zdaniami opisać emocje i uczucia. Doprawdy już dawno nie czytałam w żadnej książce tak obszernego i pięknego opisu ukochanej. Myśli zakochanego młodego mężczyzny przelane na papier przez autorkę powieści, mają w sobie dosyć uroku, a owiane są aurą tęsknoty. Już w trakcie lektury przyszła mi do głowy myśl, że jeśli kiedykolwiek pojawi się pomysł przeniesienia tej powieści na ekran, będzie to trudne zadanie przede wszystkim ze względu na mnogość wydarzeń, rozległe opisy stanu emocjonalnego bohaterów i klimat.

A ten w książce jest wytworzony przede wszystkim dzięki barwnym opisom niedostępnego dla zwykłego szarego człowieka świata pełnego antyków pokrytych grubą warstwą kurzu. Przez stronice niemal jesteśmy w stanie wyczuć chropowatą fakturę najznamienitszych dzieł malarskich, poczuć woń kleju i farb do drewna, usłyszeć dźwięk heblowanych desek czy też kropli nowojorskiego deszczu bębniącego w szyby okien warsztatu Hobart & Blackwell.

Bohaterem powieści jest Theo Decker – chłopiec jakich wiele, ale jego losy splatają się z obrazem Fabritiusa w tragicznych okolicznościach. Gdy traci matkę w zamachu bombowym w nowojorskim muzeum jego życie zmienia się na zawsze. Sam cudem uchodzi z życiem odnosząc tylko niewielkie obrażenia. Spotkanie z tajemniczym konającym, starszym jegomościem sprawi, że znajdzie się w posiadaniu obrazu i pierścienia. Jedna szalona decyzja pociągnie za sobą kolejne. Trop zaprowadzi chłopca do warsztatu  Hobiego, restauratora starych mebli. Zaszczepi on w nastolatku pasję do sztuki, wymyślnych drewnianych konstrukcji i antyków stając się jednocześnie wiernym przyjacielem mimo dużej różnicy wieku.

Choć bohater sam jeszcze tego nie wie, obraz przedstawiający małego ptaszka będzie towarzyszył Theo już zawsze, przez całe dalsze życie wiążąc go nie tylko z półświatkiem pełnym typów spod ciemnej gwiazdy, ale także z tragicznie zmarłą mamą, dla której to dzieło było wyjątkowe. Gdy po pewnym czasie trafia pod opiekę rodziny Barbourów, wydaje się że Theo odnajdzie choć cząstkę ciepła i miłości. Ten pozorny spokój mąci jednak nagłe pojawienie się dawno niewidzianego ojca, który decyduje się zabrać syna do siebie mimo praktycznie nieistniejącej więzi.

Powieść Szczygieł postanowił wziąć na warsztat reżyser John Crowley. Udało mu się zebrać interesującą obsadę z Nicole Kidman, Anselem Elgortem, Jefrrey’em Wrightem i Sarah Paulson na czele. Wyszukano naprawdę piękne lokacje oddające klimat pomieszczeń i zadbano o scenografię (choćby mieszkanie rodziny Barbour, warsztat czy hotel w Holandii). Autorem zdjęć jest sam Roger Deakins (wcześniej choćby Skazani na Shawshank, Piękny umysł, Lektor, Blade Runner 2049). A mimo to film okazał się klapą finansową.

Przy budżecie 45 milionów dolarów, zarobił jedynie niecałe 10 milionów, co jak na produkcję z takimi nazwiskami jest po prostu porażką studio Warner Bros. Trzeba przyznać, że obraz Szczygieł nie był szeroko reklamowany w mediach, w sieci dostępny jest jedynie zwiastun, a recenzji tego filmu jak na lekarstwo. Oficjalna premiera odbyła się 8 września tego roku. W Polsce były niemałe problemy z jego dystrybucją. Do kin Szczygieł miał wejść w październiku, potem w listopadzie lub w grudniu, terminy zmieniały się jednak tak często, że pozbyłam się wszelkich złudzeń. Ostatecznie informacja o polskiej premierze zniknęła na dobre i zrezygnowano z projekcji w kinach. Oficjalnie jak dotąd film można obejrzeć jedynie na DVD i to w wersji bez polskich napisów.

Filmowy Szczygieł potwierdza moje obawy. Nie każdą książkę warto przenosić na ekran. Nawet jeśli produkcja trwa 2,5 godziny nie jest w stanie oddać treści i aury tak bogatej i złożonej powieści. Ukazuje jedynie strzępki emocji i uczuć dotykając każdego z tematów niezwykle pobieżnie, podczas gdy książkowi bohaterowie zostali opisani z niezwykłym pietyzmem. Takim przykładem jest według mnie relacja Theo i Pippy. Widz nie ma najmniejszych szans odgadnąć jak silna więź łączy tych dwoje. Pippa (Ashleigh Cummings) była jedną z najważniejszych osób w sercu Theo, zaprząta jego myśli i ciągle powraca w jego życiu nie dając o sobie zapomnieć. Film spłyca ich relację pokazując jedno czy dwa spotkania w dodatku pomijając pierwszy, niewinny pocałunek tej pary.

Do pewnego momentu Szczygieł dobrze sobie radzi z ukazaniem historii (niewiele tu fragmentów z dnia zamachu w muzeum, są one ukazane głównie jako retrospekcja i nawiedzające w nocy koszmary). Całkiem sprawnie przechodzi przez etapy nastoletniego życia bohatera mieszkającego najpierw u Barbourów, a później u ojca (Luke Wilson) w Las Vegas. Aktor grający Andy’ego Barboura (Ryan Foust) jest żywcem wyjęty z kart książki, na planie błyszczy również chłodna i dystyngowana Nicole Kidman w roli pani Barbour.

Zarówno książka jak i film w pewnym momencie nabierają dynamiki. Taki zamęt sieje nowa postać grana przez Finna Wolfharda. Wraz z jego pojawieniem Theo wkracza w rejony, których jako zlękniony, grzeczny chłopiec dotąd nie znał (no może zdarzało mu się popalać papierosy) – a więc wagary, picie na umór i narkotyki. Nasz Boris (i to dosłownie nasz, gdyż w książce podkreślone jest wielokrotnie polskie pochodzenie kumpla Theo), przezywa swojego nowego kolegę Harry Potter gdyż ten nosi okrągłe okulary i klasyczne sweterki. Co rusz wtrąca polskie i rosyjskie powiedzonka i trzeba przyznać, że szesnastoletni  Finn znany wcześniej głównie z roli w serialu Stranger Things poradził sobie bardzo dobrze, stara się mówić ze wschodnim akcentem i wprowadza koloryt do tej opowieści.

Bo czego by nie mówić o Borisie, jest też wiernym towarzyszem i powiernikiem Theo i jedną z najciekawszych postaci drugoplanowych. Na wszechogarniającej pustyni gdzie ani żywej duszy, zdaje się być prawdziwym pocieszeniem i jedyną osobą, której zależy na losie naszego głównego bohatera. I film całkiem dobrze to ukazuje. Dramat chłopców pozostawionych samych sobie przez osoby dorosłe przybiera różne formy. Trzynastolatek nie powinien spędzać całych dni na piciu alkoholu czy paleniu trawy.

Donna Tartt tworzy niezwykle realistyczne opisy tych wszystkich plwocin, rzygowin i brzydkich odgłosów, jakie towarzyszyć będą w Las Vegas dwójce chłopców w trakcie ich spotkań. Przemoc domowa, nieposiadanie autorytetu, kompletny brak zainteresowania ich opiekunów sprawia, że czytelnik momentami może poczuć dyskomfort, ale i współczucie. Ten fragment, fragment o relacji Theo i Borisa jest jednocześnie najmocniejszym punktem całej powieści jak i filmu nakręconego na jej podstawie.

Cały dynamizm ucieka wraz z rozstaniem chłopców. Dorosły Theo pozostaje tym samym Theo. Nadal nosi okulary, ale jest dobrze zbudowany przystojny, pomaga Hobiemu (Jeffrey Wright) w warsztacie i trudni się handlem antykami. Problem z główną postacią przynajmniej dla mnie wynika z tego, że mimo wszystko nie jestem w stanie powiedzieć czy budzi we mnie większe emocje. Zarówno w książce jak i w filmie młody Theo (Oakes Fegley) snuje się z kąta w kąt z ponurą miną i tym samym wyrazem twarzy. Nawet tragiczne wydarzenia z muzeum i utrata ukochanej matki nie są w stanie sprawić, żeby ta postać nabrała rumieńców.

Theo jest apatyczny, małomówny i niejednokrotnie irytujący w swojej nieobecności. Ansel Elgort grający dorosłego bohatera ma niezwykle trudną rolę. To ponownie już starszy Boris (świetny Aneurin Barnard) jest w stanie wykrzesać z niego najwięcej emocji. Niejako dźwiga też tę drugą postać bo dzięki Borisowi Theo przestaje być nudny, a na jego twarzy wreszcie widzimy złość, ekscytację czy strach. Być może książkowy pierwowzór został stworzony właśnie według tego klucza. Theo w pojedynkę jest mniej interesujący niż ten Theo przebywający w towarzystwie nieobliczalnego Borisa.

Nie do końca jest to wina Oakesa Fegleya. Aktor ma zaledwie 15 lat (choć w filmie wygląda na jeszcze mniej). Jego gra przypomina mi początki Daniela Radcliffa w serii o Harrym Potterze, który bardzo odstawał swoim aktorstwem od rówieśników wcielających się w Rona i Hermionę i miał wyraźny problem z mimiką twarzy. Późniejsze lata pokazały, że Radcliffe jest naprawdę dobrym aktorem (co zaprezentował chociażby w Człowieku-scyzoryku czy Dżunglii). Wydaje mi się, że właśnie tak jest wykreowana postać Theo dotknięta straszną tragedią – Oakes zwyczajnie nie ma możliwości pokazać swojego talentu choć widać, że się stara.

Po tym jak film spokojnie i konsekwentnie brnie przez całą fabułę, w ostatnim segmencie zaczyna niebezpiecznie przyspieszać. Kulminacja powinna posiadać ten posępny, kryminalny charakter i budzić w widzu niepokój. Zamiast tego pozostawia niedosyt. Twórcom ewidentnie zabrakło czasu na ostatnie sceny. To co w książce ma swój cel i zostało należycie podbudowane, w filmie składa się z szybkich ujęć posklejanych naprędce. Czytałam książkę, ale gdybym zdecydowała się jedynie na seans, miałabym poczucie, że w zakończeniu czegoś brakuje. Jest chaotyczne i niespójne. Oświetlony bożonarodzeniowymi lampkami Amsterdam został pozbawiony uroku, a przecież czytając jego opis poczuć można niemalże na własnej skórze osobliwy charakter europejskiego miasta.

Przyznaję, że idealnym zwieńczeniem drogi naszego bohatera byłaby jego samobójcza śmierć i na to też liczyłam w trakcie lektury kiedy wertowałam już dosłownie ostatnie strony powieści. Czasem takie gorzkie zakończenie wychodzi dziełom na dobre, a przede wszystkim odpowiada rysowi postaci. Theo nosił w sobie cały czas niepokój, tęsknotę za matką, nienazwany smutek i melancholię. Popadł w niszczący nałóg, nie potrafił stworzyć trwałej relacji z kobietami, a ta, którą kochał nie była dla niego.W dodatku dokonał zbrodni. To wszystko musiało wywrzeć negatywny wpływ na naszego werterowskiego bohatera.

Kiedy kolejny raz w jego życiu zjawia się Boris, wszystko natychmiast znika. I poczucie winy i waga ostatniego czynu i wszystkie rozterki moralne. Dostajemy dość ckliwe, uproszczone zakończenie i morał, który brzmi jak banał. Wszystko wraca do normy, wydarzenia z Holandii zostaną tajemnicą, wraz z plamami krwi spranymi z wełnianego zimowego płaszcza zmyte są też grzechy i wyrzuty sumienia. Lekkoduch Boris powie przecież to, co należy powiedzieć, a Theo odetchnie ze spokojem odrzucając wszystko, co dręczyło go od momentu wykradnięcia obrazu z muzeum.

Reżyser filmu  nie podołał tak trudnemu zadaniu, jakim bez wątpienia jest przeniesienie na ekran Szczygła. Tej produkcji zabrakło duszy (choć było też kilka bardzo dobrych momentów więc obraz nie zasługuje na samą krytykę). Niemożliwym było oddanie rozterek, powątpiewań i bólu bohatera stanowiących szkielet całej powieści. Książka jest wciągającą lekturą i choć nie jest pozbawiona pomniejszych wad, czyta się ją naprawdę dobrze głównie dzięki sprawnemu operowaniu słowem przez autorkę. Literacki Szczygieł potrafi zaskoczyć ilością niewielkich fragmentów zaskakująco składających się w jedną i spójną całość.

Po lekturze książki Donny Tartt nie sposób było stworzyć tej recenzji bez odniesień do filmu. Nie udało się także uniknąć porównań. Książka liczy prawie 840 stron, film zaś trwa 2,5 godziny. Wiadomo było od początku, że spłyci wiele wątków, a niektóre całkowicie pominie. Niewielkie zyski, słaby rozgłos oraz mieszane i nieliczne recenzje potwierdzają, że było to porwanie się z motyką na słońce. Choć realizatorsko produkcja stoi na wysokim poziomie, kuleje scenariusz.

Film Szczygieł warto obejrzeć głównie dla walorów estetycznych i potraktować jako ciekawostkę po przeczytaniu powieści, by skonfrontować go z oryginałem. Długie grudniowe wieczory sprzyjają zarówno seansom filmowym jak i lekturze tak więc jeśli chcecie zanurzyć się w historii Theo, sięgnijcie po Szczygła. Książkę Donny Tartt polecam szczególnie wielbicielom bogatych i rozległych wątków. Nie należy tu się spodziewać wartkiej akcji i skomplikowanej intrygi gdyż ta powieść nie dostarcza tego typu wrażeń. Szczygieł zagląda głęboko w ludzką psychikę i dokonuje analizy umysłu głównego bohatera. Oprócz tego jest jak podróż podczas której poznajemy bliżej świat sztuki i jej koneserów.

Nader wszystko czytelnik obserwuje Theo starającego się przeboleć osobistą stratę. Jest świadkiem jego wzlotów i upadków mając dostęp do najskrytszych myśli przelanych na papier. Jego tajemnica kroczy za nim krok w krok i towarzyszy bezustannie w każdej minucie życia determinując nie tylko decyzje mężczyzny, ale również jego relacje z drugim człowiekiem. Egzystencja w strachu i niepewności musi pozostawić ślad i wpłynąć destrukcyjnie na psychikę.

Autorka książki posługuje się piórem niczym malarz pędzlem, dopieszczając każdy nawet najmniejszy szczegół, tworząc niezwykle precyzyjne ornamenty ze słów i skojarzeń czerpiąc z jakże bogatego świata sztuki malarskiej, kinematografii oraz szeroko pojętej popkultury.

Recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem ZNAK.

Ocena filmu:

Ocena książki:

Categories: Filmy Recenzja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *