Co kryje się w twórczości Lany Del Rey.

Gdyby poproszono mnie o wskazanie najciekawszej lub jednej z najciekawszych damskich postaci na scenie muzycznej powiedzmy ostatniej dekady, byłaby to z pewnością Lana Del Rey. Kobieta enigma, tworząca muzykę, której już właściwie się nie tworzy. Z nienazwaną tęsknotą w oczach, niewpisująca się w żadne ramy, w które wskakują chętnie i bez pardonu inne wokalistki. Tylko czemu jej postać przywołuję na blogu filmowym? Ponieważ dziś spróbuję przyjrzeć się Lanie od tej innej strony, ponieważ niezwykłą przyjemność czerpię z poszukiwania filmowych inspiracji tam gdzie na pierwszy rzut oka nie są one najważniejszym punktem.

Od dawna nie słucham muzyki, która nie powoduje u mnie większych emocji i rozedrgania, piosenek w których teksty są o wszystkim, ale tak naprawdę o niczym, nie dla mnie radiowa papka wwiercająca się w umysł. Kiedy w 2012 roku usłyszałam Born to Die poczułam, że ta wokalistka osiągnie dużo, będzie dla wielu jak Amy Winehouse – może nawet stanie się symbolem, ikoną swoich czasów. Przepadłam w toni dźwięków śpiewanych kontraltem, umiejscowiłam ją na stałe w swoim odtwarzaczu obok ciężkich brzmień i charczących męskich głosów pokroju Jamesa Hetfielda czy Serja Tankiana.

Chyba podświadomie czekałam na taką wokalistkę, która będzie sama komponować lub współtworzyć swoje utwory, pisać osobiste teksty świdrujące duszę.

Oczywiście żeby stała się jasność, wokalistek piszących i komponujących swoje teksty i muzykę jest całkiem sporo, tyle że Lana z tą swoją niezwykłą wrażliwością i zamiłowaniem do wszystkiego co retro jest jedyna. Nie widzę nikogo kto z taką miłością łączy nowoczesne brzmienia z tymi, których raczej się nie słyszy we współczesnej muzyce. Wszystko co powstało później to efekt Lany. Młode wokalistki takie jak Billie Eilish czy Lorde zgodnie przyznają, że muzyka Lany Del Rey jest dla nich inspiracją. Do jej wielbicielek należy też Adele.

Wielu fanów nie może się pogodzić, że Del Rey do tej pory nie posiada ani jednej statuetki Grammy mimo tak licznych nominacji, a młodziutka Billie zdobyła ich aż sześć. Niektórzy twierdzą także, że wokalistka została niezasłużenie pominięta w wyścigu po Oscara. W 2014 roku wielkim zdziwieniem okazał się brak nominacji za utwór Young and Beautiful z filmu Wielki Gatsby (2013). Jest to z pewnością wielka przegrana rozdania najważniejszych nagród.

Twórczość Lany Del Rey przepełniona melancholią mogłaby stanowić tło do niejednego filmu Franka Capry czy Williama Wylera. Zresztą przecież za imieniem Lana z pierwszego członu jej pseudonimu kryje się hollywoodzka aktorka i skandalistka Lana Turner (Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, 1946), skojarzenie z muzą dużego ekranu jest więc więcej niż oczywiste. Muzyka Lany Del Rey przypomina lata których obie nie miałyśmy okazji doświadczyć, a znamy tylko z fotografii i filmów właśnie. Jednakże od czego jest sztuka? Pozwala się przenieść z pozoru w niedostępne miejsca lub cofnąć w przeszłość.

I faktycznie gdy zamykamy oczy słyszymy wpływy muzyki uwielbianych przez Lanę Nancy Sinatry i Bobby Vintona. Słyszymy, że smyczki z Honeymoon mogłyby towarzyszyć orkiestrze dyrygowanej przez Miklósa Rózsę – legendarnego kompozytora muzyki filmowej, że Jay aka Wielki Gatsby mógłby ją gościć na jednym ze swoich bankietów jako gwiazdę wieczoru, a utwór Shades of Cool mógłby stanowić tło niejednego filmu z Jamesem Bondem, ale tego z Seanem Connerym czy Rogerem Moore. Mógłby, gdyby tylko Lizzie żyła w tamtych czasach.

Nie skupię się szczegółowo na przedstawianiu sylwetki Amerykanki bo nie o tym będzie mój tekst, a informacji na ten temat jest w internecie całe mnóstwo. Jej prawdziwe imię to Elizabeth Woolridge Grant, od wielu lat związana jest z muzyką choćby dlatego, że we wczesnej młodości śpiewała w chórze kościelnym. W wieku osiemnastu lat nauczyła się grać na gitarze dzięki swojemu uporowi oraz wskazówkom wuja.

Mroczne czasy dla artystki nastały jednak wcześniej. Miała lat piętnaście gdy uzależniła się od alkoholu. Jak wspominała w wywiadach upijała się w samotności będąc pochłoniętą przez mroczną stronę swojej osobowości. Zaniepokojeni rodzice wysłali córkę do szkoły z internatem, tam nauczyła się żyć na nowo i dziewczyna uporała się w dużej mierze z problemem nałogu. To nie są łatwe wspomnienia dlatego też pierwsza debiutancka płyta pod pseudonimem Lana Del Rey (wcześniej May Jailer, Lana Del Ray i Lizzy Grant) zatytułowana Born to Die w dużej mierze opowiada o trudach tamtych bolesnych lat.

Nie do końca wiadomo czy wykreowane przez Lanę postaci w jej licznych teledyskach są tak naprawdę jej wcieleniem czy to tylko kreacje na potrzeby video opowiadające historie, nawet jeśli od czasu do czasu w wywiadach pada wyznanie tak to ja i często moje przeżycia. Wiadomo jednak, że koleżanki z branży oraz część kobiet obserwujących jej imponujący profil na Instagramie ( na chwilę obecną ponad 16 mln fanów) nieustannie krytykują wokalistkę. Piętnuję się ją głównie za to, że gloryfikuje przemoc wobec kobiet, pochwala dominację mężczyzny w związku, zarzuca się jej rasizm oraz antyfeminizm.

Bo Lana nie śpiewa o sile kobiet i ich nadrzędnej roli we współczesnym świecie i o tym jak podli są mężczyźni i tak właściwie to do niczego niepotrzebni.

W jej piosenkach usłyszymy o miłości między dwojgiem ludzi. Nie zawsze takiej jak z baśni dla małych dziewczynek. Śpiewa o miłości cielesnej, miłości toksycznej i niełatwej. To miłość, od której chce czasem się uwolnić, innym razem taka, która ją uskrzydla. Pewnym jest, że miłość do mężczyzny niemal zawsze stanowi inspirację dla jej osobistych utworów pełnych kobiecej wrażliwości. Lana wodzi głosem na pokuszenie niczym mistyczna syrena z legend.

Dlatego w monologu do utworu Ride z dedykacją To L (z ang. Dla L.) słyszymy takie słowa:

I was in the winter of my life and the men I met along the road were my only summer…

At night I fell asleep with visions of myself, dancing and laughing and crying with them. Three years down the line of being on an endless world tour, and my memories of them were the only things that sustained me, and my only real happy times.

tłum. Byłam właśnie u jesieni swego życia, a mężczyźni których spotykałam na drodze byli moim latem…Nocą zasypiałam wizualizując siebie tańczącą i śmiejącą się, płaczącą wraz z nimi. Jestem trzy lata na niekończącej się światowej trasie, a moje wspomnienia o nich były jedynym co mnie trzymało i jedynymi prawdziwie szczęśliwymi chwilami.

W swoich wideoklipach często występuje w roli uległej i kruchej istoty, kobiety wikłającej się w kolejne przygodne romanse, tancerki odstawiającej popisowy numer wśród męskich pożądliwych spojrzeń. Niezwykle wyraźną fascynacją Lany Del Rey pozostaje więc namiętność, miłość i związane z tym stany emocjonalne. Lana nie podoba się wyzwolonym, współczesnym kobietom odbierającym artystkę dosłownie i bez przenośni. Zupełnie jak gdyby nie było miejsca na niedomówienie, artyzm czy właśnie metaforę. Schowana za stylizacjami rodem ze Starego Hollywood wygląda jak żywcem wyjęta z tamtych lat, o których potrafi zresztą pięknie opowiadać śpiewając z nutą nostalgii w utworze The Greatest (z początkiem przywodzącym na myśl Tears in Heaven Erica Claptona):

I miss Long Beach and I miss you, babe
I miss dancin' with you the most of all
I miss the bar where the Beach Boys would go
Dennis' last stop before Kokomo

I’m facin' the greatest
The greatest loss of them all
The culture is lit and I had a ball
I guess I’m signin' off after all

tłum. Tęsknię za Long Beach i tęsknię za Tobą skarbie, a najbardziej za wspólnym tańcem. Tęsknię za barem, do którego wpadliby Beach Boysi, ostatnim przystankiem Dennisa przed Kokomo…Doświadczam największej ze wszystkich strat, kultura jest super i bawiłam się dobrze. Chyba jednak się wypisuję…

(ostatni przystanek Dennisa przed Kokomo odnosi się do perkusisty zespołu The Beach Boys, który utonął w latach 80 podczas nurkowania w zatoce ironicznie o nazwie Marina del Rey. Piosenka Kokomo powstała kilka lat po jego tragicznej śmierci. Kokomo to również miasto w stanie Indiana.

Ten odrealniony, psychodeliczny muzyczny świat przybiera na sile gdyż zilustrowany jest często filmowymi teledyskami z pogranicza jawy i snu.

Absolutnie każdy klip wokalistki niesie ze sobą historię i ciężko nie patrzeć na Lanę Del Rey jak właśnie na heroinę z ekranów złotej ery Hollywood gdy odziana w długi peniuar wysadza helikopter (High by the Beach), odgrywa rolę pierwszej damy Jackie Kennedy w National Anthem lub stoi samotnie na scenie ukazując cały swój seksapil niczym diva Rita Hayworth (Burning Desire).

Lana w swoich teledyskach czerpie z klasycznych filmów to, co najlepsze.

Zniewalające czarno-białe ujęcia rodem z filmów noir lub całkiem przewrotnie kolorowe światła jak z Zawrotu Głowy (Vertigo, 1958) Hitchcocka czy Miasteczka Twin Peaks (Twin Peaks, 1990-1991) Davida Lyncha to już znaki rozpoznawcze jej twórczości. Zresztą sama wokalistka wymienia Julee Cruise (tę, która śpiewa m.in. w intro serialu Lyncha) jako jedną ze swoich wielkich muzycznych inspiracji. Mogłabym przysiąc że na scenie serialowego baru Roadhouse równie miło byłoby ujrzeć i usłyszeć trzydziestopięcioletnią Amerykankę.

Lana prezentuje zawsze starannie wyselekcjonowane stylizacje, wymyślne fryzury i dopracowane makijaże w duchu lat 40 czy 60, a w klipach towarzyszą jej mężczyźni o uroku zbuntowanego złotego chłopca Hollywood Jamesa Deana, o którym zresztą Lana Del Rey wspomina w swoim utworze Blue Jeans.

It was like James Dean, for sure
You so fresh to death and sick as ca-cancer

Przypominał Jamesa Deana, z pewnością. Jesteś tak fajny, nieziemski.

Wyrażenie sick as ca-cancer jest problematyczne i często błędnie tłumaczone. Nie ma nic wspólnego z chorobą nowotworową (cancer= rak), oznacza raczej chłopaka, który sprowadzi kłopoty, związek który oznacza coś niedobrego, co zakończy się katastrofą, lecz i tak z jakiegoś powodu nie potrafimy z niego zrezygnować.

Mimo odrobiny pikanterii, szczypty kokieterii, artystka nigdy w mojej opinii nie przekroczyła granic dobrego smaku, serwując za każdym razem ucztę dla oczu, wysublimowany obraz kobiety uwikłanej w różne, czasem niebezpieczne, ale zawsze fascynujące ekranowe romanse. Kadry mogłyby stanowić fotosy z archiwalnych wydań Vogue i przywodzą mi na myśl fotografie norweskiej fotografki Sølve Sundsbø, która zresztą niejednokrotnie współpracowała z najsłynniejszym magazynem świata wydawanym od 1892 roku. Podobną koncepcję ma czarno-biały teledysk do Music to Watch Boys To, którego autorką jest zresztą australijska reżyserka polskiego pochodzenia Kinga Burza. Pełno tu złotowłosych wytatuowanych chłopców w typie surfera i o uroku bożyszcza lat 50 – Jamesa Deana.

Czasem inspiracje starym kinem widać gołym okiem i nie trzeba się tu niczego doszukiwać. Doskonałym przykładem jest jeden z najnowszych klipów do piosenki Doin' Time (która jest coverem grupy Sublime). Lana występuje tu jako gigantyczna kobieta przechadzająca się ulicami wielkiej metropolii, by w finale wydostać się z ekranu w trakcie seansu w kinie samochodowym (nie ma nic bardziej amerykańskiego, no może oprócz powiewających flag USA w niemal każdym klipie artystki). To oczywiste nawiązanie do filmu Atak kobiety o 50 stopach wzrostu (Attack of the 50 Ft. Woman ,1958).

Fascynacja filmem nie kończy się jednak na tym, bowiem artystka sama brała udział w reżyserii do utworów Freak, Video Games, oraz jednej z wersji Blue Jeans a także współtworzyła krótkometrażową produkcję trwającą około 27 minut pod tytułem Tropico, w której gra rolę Ewy ze stworzenia świata. Mimo niebywałej popularności, milionów fanów i świetnej sprzedaży płyt i koncertów, mainstreamowa artystka nie rezygnuje z drogi jaką obrała. Wciąż pozwala sobie na osobiste podróże do świata pełnego barokowego przepychu i metafor, sprawnie posługując się odniesieniami do Biblii, nawiązując do dzieł sztuki, przybliżając zwykłemu słuchaczowi poezję Walta Whitmana, która wywarła ogromny wpływ na jej twórczość.

Warto docenić, że młoda kobieta ma do przekazania coś więcej, chce swoją wrażliwością porwać tłumy i to się udaje. Nawet jeśli Lana Del Rey to tylko pseudonim, zupełnie wymyślona postać, nic nie szkodzi – artystów tworzących pod pseudonimami było całe mnóstwo, dość wspomnieć o Davidzie Bowie i jego kreacji Ziggy Stardust dlatego nie jestem w stanie zrozumieć krytyki Del Rey mającej być sztucznym tworem. To show-biznes gdzie trzeba się sprzedać.

Zresztą Lanę i Bowie łączy coś jeszcze, a to za sprawą utworu, który znalazł się na albumie Honeymoon z 2015 roku.

Gdy wsłuchujemy się w słowa Terrence Loves You nie słyszymy kolejnej miłosnej ballady o miłości kobiety i mężczyzny lecz poetycki dialog między Davidem i jego przyrodnim bratem Terrym, który umieszczony został w szpitalu psychiatrycznym z powodu schizofrenii. Terrence zbiegł z ośrodka i popełnił samobójstwo w 1985 roku kładąc się na torach kolejowych. W utworze tym znajdują się także nawiązania do twórczości Bowie i jego utworu Space Oddity (cytat z piosenki: Ground control to Major Tom
Can you hear me all night long
Ground control to Major Tom
,

tłum. Ziemia do Majora Toma, czy mnie słyszysz?

For when you are crazy
I’ll let you be bad
I’ll never dare change thee
To what you are not

I lost myself and I lost you too

And I still get trashed, baby

When I hear your tunes…

Tłum .- Kiedy wariujesz, pozwolę Ci być niegrzecznym, nie ośmielę się nigdy zmienić Cię w to czym nie jesteś. – Utraciłem siebie i Ciebie także straciłem i gdy słyszę Twoje melodie, one nadal mnie katują kochany.

Lana nie pisze więc o rzeczach łatwych i przyjemnych, a wymagających refleksji i odpowiedniego nastroju, nawiązując przy tym do bogactwa popkultury. Z ulgą odetchnęłam gdy porzuciła hip-hopowe bity i teksty o imprezach, diamentach i wciąganiu kresek na rzecz arcy-długich lirycznych ballad (9-minutowy gitarowy trip Venice Bitch), czy tak uwielbianej w Stanach muzyki country. Tę dojrzałość zarówno w warstwie słownej jak i tekstowej słychać na kolejnych płytach.

Lana Del Rey is in trouble

Druga po debiucie (pod nowym pseudonimem) płyta z 2014 roku zatytułowana Ultraviolence spotkała się z przychylną reakcją krytyków, lecz już sam tytuł uznano za zbyt kontrowersyjny. To w końcu ultraprzemoc. W tym czasie po raz kolejny larum podnoszą środowiska, którym przeszkadza to słowo. Słyszy się głosy, że artystka romantyzuje przemoc i okazuje brak szacunku jej ofiarom wręcz zachęcając do niej ich oprawców. W niektórych źródłach można jednak odnaleźć interesujące wynurzenia na temat pochodzenia tytułu tego albumu. Artystka nawiązywała już w tekstach piosenek choćby do Lolity Vladimira Nabokova. Lana Del Rey być może puszcza oko do fanów prozy Antony’ego Burgessa i tytuł albumu Ultraviolence odnosi się do terminu zawartego w Mechanicznej pomarańczy, jednocześnie znakomitym filmie Stanleya Kubricka (1971) o tym samym tytule. Kto zna ten klasyk będzie doskonale wiedział dlaczego, kto obserwuje karierę Amerykanki wie, że takie nawiązanie jest bardzo w jej stylu, a to kolejna okazja by złożyć hołd minionej epoce kina.

Tytułowy utwór z płyty niejednokrotnie wprawi w konsternację ponieważ zamiast opowiadać o przemocy w związku (Jim thaught me that. He hit me and I felt like a kiss) prawdopodobnie odnosi się do postaci Jima Morrisona (nie pierwszy raz zresztą) lub Jim Beam, marki whisky (rozprawienie się z przeszłością i walką z alkoholowym nałogiem). To sprawia, że twórczości Lany nie da się tak łatwo rozszyfrować i pozostawia ona wciąż duże pole do interpretacji.

Lana Del Rey jako tak naprawdę nieodgadniona a może i nawet całkowicie wymyślona bohaterka stała się postacią tragiczną, niczym persona z filmów noir schowana w półcieniu nonszalancko zaciągając się dymem z papierosa.

Królowa usuwanych lub modyfikowanych postów jak mawiają, rasistka pokazująca na zdjęciach twarze czarnoskórych demonstrantów Black Lives Matter pozwalających na ich identyfikację, w dodatku była dziewczyna białego policjanta bo przecież wszyscy gliniarze są teraz źli, a Lana daje zły przykład wiążąc się ze stróżem prawa gdy na amerykańskich ulicach panuje anarchia. W dodatku udzieliła wywiadu, w którym wyznała że jej dużym marzeniem jest po prostu założyć własną rodzinę. W ostatnich miesiącach Del Rey podpadła wielu osobom, czego dowody można znaleźć w zaczepnych postach na Twitterze wobec czego zresztą nie pozostała dłużna, co z kolei nie spotyka się z przychylnością wielbicieli, którzy nie widzą swojej idolki w internetowych konfliktach zaczynających się od słów Fuck off!

Ostatnia aktywność w mediach społecznościowych jest więc odbierana coraz bardziej wrogo i przysparza wokalistce kolejnych antyfanów bojkotujących jej wypowiedzi czy doszukujących się w kolejnych piosenkach rasistowskich i antyfeministycznych manifestów, a także atakujących jej ich zdaniem zbyt wyuzdane teledyski. Ona sama twierdzi że ma dobre intencje, niewiele wie o historii feminizmu, a od zawsze bardziej interesowały ją loty w kosmos i inne osiągnięcia człowieka niż wspomniane zagadnienie (motyw podróży na księżyc pojawia się zresztą w romantycznym klipie do utworu Love).

Środowisko popularnych wokalistek popisuje się jednak hipokryzją. Wystarczy zobaczyć teledyski Rihanny, Nicki Minaj i popularnych obecnie raperek najlepiej w tzw. wersji Explicit, by zobaczyć jak wulgarne mogą być klipy w dzisiejszych czasach, jakie ubrania w nich noszą i jakie wypaczone pojęcie feminizmu wylewa się z przekazu kierowanego do młodych dziewcząt. Zmysłowość i kobiecość są dziś zdecydowanie w odwrocie. Absolutnie nie można odmówić Lanie Del Rey umiejętnego łączenia świata zmysłów z dźwiękami muzyki i ukazywania namiętności w sposób estetyczny i pozbawiony wulgarności.

Tymczasem w 2020 roku na przekór wszystkiemu premierę ma wyjątkowe wydawnictwo – tomik poezji

Wydany najpierw jako książka, a następnie jako dodatek – audiobook czytany przez samą autorkę (premiera odbyła się 28 lipca więc jest to bardzo świeża rzecz).

Album i książka noszą tytuł Violet Bent Backwards Over The Grass (tłum. Violet robi mostek na trawie) i zawierają osobiste wiersze. Audiobook jest wzbogacony ścieżką muzyczną, która powstała przy współpracy z muzykiem Jackiem Antonoffem. Również został już zapowiedziany następca zeszłorocznego albumu Norman Fucking Rockwell! (tytuł odnosi się do osoby amerykańskiego malarza i ilustratora Normana Rockwella i przysparza trochę problemów w dystrybucji przez przekleństwo znajdujące się pośrodku). Wokalistka więc nie próżnuje, a mnie jedynie ciekawi czym będzie jeszcze w stanie zaskoczyć i jakie pomysły ukaże światu w następnej kolejności. 

Niezależenie od ostatnich doniesień w mediach, Lana zostaje przede wszystkim artystką, nie celebrytką. Wciąż jest jedną z najciekawszych współczesnych postaci sceny muzycznej, na koncertach śpiewając na żywo, a w przerwie między występami udając się na spotkania z fanami poświęcając im trochę prywatnego czasu. Lubi też kupować filiżanki na targu jak to miało miejsce w Gdańsku po koncercie, być tą zwyczajną amerykańską dziewczyną z sąsiedztwa gdy nie nosi akurat ciemnych, kocich okularów.

Jej tajemniczość i pewnego rodzaju nieobecność są tym, co fascynuje.

Image femme fatale z filmów noir przylgnął do niej chyba już na dobre. Ale jest coś jeszcze – ta głęboko skrywana romantyczna dusza współczesnej kobiety, która chyba urodziła się o kilkadziesiąt lat za późno. Muzyka oraz klipy Lany Del Rey przenoszą w lata Starego Hollywood, ukazują cały ten blichtr i wszystko, co najlepsze w tamtych czasach. Słynny Amercian Dream właśnie się ziścił.

Categories: Biografie Popkultura

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *