Recenzja filmu erotycznego na podstawie książki Blanki Lipińskiej.

Uwaga! Spoilery!

Chyba tylko jeszcze ja nie wypowiedziałam się na temat filmu 365 dni. Kiedy tylko usłyszałam, że w Polsce ma powstać „pikantna odpowiedź na 50 twarzy Greya” wiedziałam, że do kina nie pójdę, ale z ciekawości zobaczę co takiego w tym temacie mają do powiedzenia polscy twórcy jeśli tylko film pojawi się na platformach VOD. Umówmy się, 50 twarzy Greya to seria filmów pełna absurdów broniąca się jedynie scenami łóżkowymi. Coś co można obejrzeć, ale równie dobrze sobie darować.

Widocznie seria książek Blanki Lipińskiej sprzedała się na tyle dobrze i zgromadziła tak wierne grono czytelniczek (zakładam, że to głównie kobiety sięgnęły po tę pozycję), że postanowiono przenieść ją na ekran. Problem pojawia się wtedy kiedy materiał źródłowy choć dobrze się czyta niektórym do poduszki (pewnie ze względu na mnogość opisów miłosnych uniesień), nie musi się wcale sprawdzić na ekranie. Bo co, jeśli okaże się, że fabuły starczy na pierwsze 30 minut filmu, co jeśli główne postaci nie są na tyle interesujące, by w ogóle przedstawiać ich perypetie na ekranie? Co jeśli ładna sceneria i stroje nie są w stanie zapełnić licznych luk fabularnych? Myślę, że to właśnie spotkało ekranizację książki 365 dni.

Za reżyserię odpowiada duet Barbara Białowąs i Tomasz Mandes. Internauci mieli pewnie okazję zobaczyć „wywiad” i rozmowę reżyserki z krytykiem portalu Filmweb, w którym pokazała, że kompletnie nie radzi sobie z negatywną opinią próbując wybronić swój film Big Love (2012) tak nieudolnie, że niektóre wypowiedzi zostały już w pamięci widzów i stały się obiektem kpin. Krótko mówiąc, każdy kto krytykuje film pani Białowąs najprawdopodobniej nie rozumie konwencji i tego co autorka miała na myśli i musi zobaczyć dzieło kolejny raz, by właściwie je ocenić. Właściwie czyli pozytywnie.

Ja 365 dni ponownie oglądać nie zamierzam, a to dlatego że seans nie należał do najprzyjemniejszych. I żeby oddać sprawiedliwość nie jest to najgorszy film jaki widziałam w życiu, jednak jest przeciętny do bólu, zaskakująco nudny i zbyt wiele w nim chaosu. Od filmu erotycznego oczekuję napięcia, energicznych bohaterów z krwi i kości między którymi czuć chemię. Stało się odwrotnie.

Tak naprawdę niewiele trzeba, by streścić całą fabułę filmu. Ot syn bossa sycylijskiej mafii traci ojca, na skutek postrzału także on zostaje ciężko ranny. Przed oczami staje mu obraz pięknej brunetki. Wizja jest tak realistyczna i nie daje spokoju przystojnemu Włochowi, że postanawia przeszukać świat wzdłuż i wszerz, aby odnaleźć swojego pięknego anioła – kobietę marzeń. Włosi słyną przecież ze swojej romantycznej natury. To szczęście ma Laura – atrakcyjna Polka, która akurat przebywa na wakacjach we Włoszech znudzona pracą w korporacji i zaniedbywana przez swojego chłopaka. Kiedy Massimo widzi kobietę na lotnisku z okna swojej limuzyny, postanawia uprowadzić Laurę, uwięzić i dać jej 365 dni, by go pokochała obiecując przy tym, że nie dotknie jej wbrew woli.

Brzmi jak sen. Użyłam tego określenia celowo ponieważ erotyczne fantazje niektórych kobiet niekoniecznie muszą się pokrywać z rzeczywistością, w której chcą się znaleźć. Piszę o tym dlatego, że filmowi 365 dni często zarzuca się promowanie negatywnych wzorców. I tutaj pełna zgoda. Ofiara przemocy, kobieta porwana i siłą przetrzymywana w zamknięciu zakochuje się w swoim porywaczu i chce z nim wziąć ślub – to raczej mało prawdopodobny scenariusz na życie. Można podejść do tego od tej strony. Jednak jeśli spojrzymy bardzo poważnie na sytuację, w której znajduje się Laura można odnieść wrażenie, że cały film nie ma kompletnie sensu bo i zachowanie bohaterki wymyka się jakimkolwiek normom moralnym i wydarzenia z dalszych minut nie mogłyby się tak naprawdę ziścić gdyby ta postać miała choć odrobinę oleju w głowie.

Rozpatrywanie filmu tylko w tej kategorii jest według mnie niepotrzebne. Film nie zawsze kreuje rzeczywistość jakiej doświadczamy, pokazuje nam różne rzeczy czasem szokujące, czasem przerażające, znaczna część z nich ma drugie dno i próbuje przekazać coś więcej (nie twierdzę, że tak jest w przypadku 365 dni). Weźmy chociażby film Pedro Almodóvara Zwiąż mnie (Átame!, 1990). Tam mężczyzna siłą przetrzymuje kobietę, chcąc by go pokochała i rozpoczyna z nią zmysłową grę więżąc obiekt westchnień w jej własnym domu. Kino zna już takie przypadki.

Podchodzę więc do filmu 365 dni jak do obrazu, który kreuje pewną własną rzeczywistość będącą swego rodzaju fantazją, dlatego w tej recenzji odrzucę wątek moralny i całą tę otoczkę. Zakładam, że film 365 dni będą oglądać przede wszystkim osoby dorosłe, które zdają sobie sprawę, że tego typu film jest tworem stworzonym w umysłach reżysera, scenarzysty i autorki książki. Ma trafić do pewnej grupy odbiorców i dobrze się sprzedać. Dorośli powinni rozróżnić fikcję od literatury faktu. Nie zapominajmy, że 365 dni jest ekranizacją książki o charakterze erotycznym, która ma w jakiś sposób zapewnić ten, a nie inny rodzaj rozrywki, poprowadzić nas od punktu A do punktu B i nie sili się na to, by być czymś więcej. Oczywiście, że bazuje na najniższych instynktach, ale wcale tego nie ukrywa.

Co jest więc nie tak z tym filmem zakładając, że nie ma w nim krztyny realizmu? Ta produkcja kuleje pod wieloma względami. Problem pojawia się już na linii Laura-Massimo. Między nimi nie ma chemii, a przynajmniej ja jej nie widzę. Aktor (tak naprawdę nie zagrał w żadnym innym filmie, ale za to nagrał w lutym tego roku debiutancką płytę Dark Room) wcielający się w rolę Massimo Torricelli jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Jak ma wyglądać mężczyzna, któremu można wybaczyć nawet porwanie, zabijanie i torturowanie ludzi? Ano jak Michele Morrone. Wysoki, z rzeźbą niczym spod dłuta samego Michała Anioła, przystojny brunet z błyskiem w oczach, silny i męski. Można tak wymieniać i wymieniać. Jego rolą w tym filmie jest dobrze wyglądać na ekranie i to mu się udało perfekcyjnie.

Laura jest atrakcyjną dziewczyną około trzydziestki, oczywiście zaniedbaną przez faceta, niespełnioną seksualnie wciąż czekającą na wielkie wichry namiętności. Jej Martin jest Polakiem, zapatrzonym w komputer, zaniedbującym swoją dziewczynę bucem. Dostaje mu się już za zaangażowanie Włochów do śpiewania sto lat w dzień urodzin Laury, dostaje mu się za samotną wycieczkę kiedy ta jeszcze słodko śpi w pokoju hotelowym. Ogólnie Martin jest bardzo be, zostawia ją w dniu urodzin na pół dnia, dodatkowo dopuszcza się zdrady i na każdym kroku przysparza swej kobiecie powodów do wstydu. Ten człowiek naprawdę nie ma żadnych zalet i film usilnie stara się nam to pokazywać.

Zatrzymam się w tym miejscu bo właśnie tutaj ukazuje się negatywny wydźwięk produkcji. Wszystkie polskie chłopaki to cebulaki, nie to co superprzystojny śniady Włoch dobry w łóżku i na dodatek niewyobrażalnie bogaty. Tak właśnie jest to przedstawione. W takim oderwaniu od rzeczywistości żyje Laura Biel. Nic więc dziwnego, że kiedy Massimo ją porywa, krótkotrwały opór szybko ustępuje fascynacji. Co prawda jego posiadłość to klatka, ale jeśli jest diamentowa to można przymknąć oko na to, że Laura przed chwilą zobaczyła na własne oczy egzekucję w wykonaniu mafioza, a wcześniej została naszprycowana lekami nasennymi. To również najlepszy czas na zakupy bo jak wiadomo shopping to klucz do serca kobiety. Nowa para szpilek, bajeczne suknie, wyuzdana bielizna od najlepszych projektantów ukoi nerwy i wyciszy tęsknotę  za rodziną i przyjaciółmi, którzy pewnie już zaczynają się martwić, że nie wróciła z podróży do domu.

Ja naprawdę nie wierzę w tę miłość. Po dwóch miesiącach chodzenia na zakupy, bawienia się w kotka i myszkę Laura nic nie wie o mężczyźnie oprócz tego, że jest szefem mafii, ma dużo pieniędzy, sporo tatuaży i zlecił parę lat temu namalowanie jej gigantycznego portretu, który teraz wisi na ścianie. W dodatku chce, by nauczyła go jak być delikatnym.

On zaś nie wie, że jej życie jest puste, nie chce do niczego wracać bo nie ma tak właściwie do czego. Równie dobrze do końca życia mogłaby siedzieć w komnatach, otrzymywać ubrania, jeść wystawne śniadania nad basenem i kusić. Bo jak na ofiarę porwania Laura kusi dość często i bezczelnie. Jak biedny Massimo ma się powstrzymać kiedy, ona nago wchodzi pod prysznic na jego oczach, kiedy dwuznacznie spożywa loda w jego obecności albo zakrada się w nocy do pokoju hotelowego w samym szlafroku? Zaraz potem w klubie  przystawia się do innego całując go w szyję po to, by wzbudzić zazdrość. Ta gra doprowadzi mężczyznę do szału i wcale mu się nie dziwię. W dodatku przez tę kobietę pogorszą się nastroje w mafijnej familii.

Dlatego kiedy Laura i Massimo postanawiają się pobrać po dwóch miesiącach znajomości, parskamy śmiechem. W tym czasie mimo obietnic, Włoch nie tylko na każdym kroku obłapia Laurę, ale też mówi jej, że ją kocha kupując każdą zachciankę. Przełom następuje gdy Laura otrzymuje pozwolenie na spotkanie z bliskimi i bilet do Warszawy, a także odzyskuje swój laptop i telefon. W stolicy spotyka się ze swoją przyjaciółką Olgą, która zadaje całkiem sensowne pytanie Co się k…stało na tej Sycylii?! ponieważ słusznie nie wierzy w opowiadane bajki i jest jedyną postacią w tym filmie do polubienia.

Magdalena Lamparska jest prawdziwie jasnym punktem 365 dni ponieważ jest autentyczna, szczera do bólu, pokazuje prawdziwe emocje, bluzga aż (nie)miło, zabiera psiapsiółkę na wino, do spa i do fryzjera fundując Laurze dość znaczną metamorfozę. Aktorka pokazuje, że jej zależy nawet jeśli otrzymała taki, a nie inny scenariusz. Jej starania potrafią wykrzesać z tej roli co tylko się da. Dlaczego to nie Olga została porwana? Jestem przekonana, że ta postać dałaby popalić Massimo, a ich relacja byłaby o niebo ciekawsza nie wspominając już o tak potrzebnej chemii.

O reszcie aktorów właściwie nie ma co się wypowiadać. Grażyna Szapołowska i Karol Strasburger grają rodziców Laury i wypowiadają kilka kwestii, Natasza Urbańska jako Anna pojawia się właściwie tylko na chwilę po to, by powiedzieć po włosku, że zabije nową dziewczynę Massimo, Bronisław Wrocławski gra Mario, człowieka naszego młodego mafioza, ale nie wiemy o nim zbyt wiele. Wszystko skupia się więc na relacji między dwiema głównymi postaciami i właściwie oprócz scen z Olgą nie ma tu żadnych wątków pobocznych.

365 dni to film erotyczny, który według zapowiedzi samej autorki książki miał być tym, czego jeszcze w Polsce nie było. Jak więc wyglądają sceny erotyczne i czy faktycznie jest tak odważnie? Trzeba nadmienić, że pierwsza scena seksu pojawia się dopiero jakoś po godzinie seansu co może się okazać rozczarowujące dla tych, którzy liczyli na coś więcej. Widz zobaczy namiętny seks w kajucie na jachcie, miłość w łazience czy przy oknie jednego z wieżowców. Główni aktorzy są atrakcyjni, mają ładne zadbane ciała i patrzy się na nich przyjemnie. I to by było na tyle. O wiele mocniej by to oddziaływało, gdyby była między nimi iskra, pożądanie które rozpalałoby zmysły lub gdyby chociaż pożerali siebie spojrzeniem. Kino nie raz udowodniło, że pożądanie można pokazać na milion sposobów, niekoniecznie w zbliżeniach nagich ciał. Odniosłam wrażenie, że Massimo był tak samo zaangażowany w scenach z Laurą jak i stewardessą podczas fellatio.

Ciężko ocenić czy Michele Morrone i Anna-Maria Sieklucka są dobrymi aktorami. To dlatego, że wybrali tak niefortunny tytuł na swój debiut. Myślę, że z większym bagażem doświadczeń aktorskich byliby bardziej wiarygodni w swoich rolach i mogliby wnieść do samego filmu coś więcej niż tylko ładne ciała i rozochocone miny nawet jeśli scenariusz nie jest najlepszy (wystarczy spojrzeć na przykład Magdaleny Lamparskiej). Widz zapamięta ich jako parę uprawiającą seks wymieniającą co chwilę jakiś drętwy szybko ulatujący z głowy dialog. Dodatkowo na planie aktorzy porozumiewają się po angielsku, co tworzy kolejną barierę gdyż nie czują wyraźnie takiej swobody jakby wypowiadali swoje kwestie w rodzimym języku. Będzie im ciężko wyjść z tej szufladki i pokazać, że jednak potrafią grać z pasją.

Tutaj wracamy do początku mojej recenzji. Problemem filmu jest brak fabuły. Starcza jej dosłownie na pierwsze minuty, a później twórcy starają się jak mogą, by przykuć uwagę widza. Jesteśmy więc uraczeni kolejnymi ujęciami z zakupów w drogich butikach, kolejnymi podobnymi scenami seksu, kolejnymi widoczkami malowniczych Włoch, sceną tańca na balu i tak dalej. Film w dodatku lubi opowiadać w dialogach to, co powinniśmy zobaczyć na własne oczy, a więc kąpiel Laury w włoskiej fontannie (szkoda bo włoskie fontanny są przepiękne) czy też przestrzelenie dłoni faceta przystawiającego się do kobiety Massimo w klubie. Żadnej z tej sceny nie widać ale to, że do nich doszło opowiadają nam bohaterowie już po cięciu. Takie zabiegi nawet podyktowane oszczędnością nie wyglądają zbyt dobrze.

365 dni nie jest filmem słabym technicznie. Widać, że przy produkcji pracowali ludzie znający się na rzeczy. Są modne ujęcia z drona, wspomniane już wcześniej zachody słońca we Włoszech, ładne zdjęcia. Kreacje Laury w niektórych momentach bardzo trafione choć i przypominające odrobinę te noszone przez Anastasię Steele w 50 twarzach Greya. Mam  za to sporo do zarzucenia ścieżce muzycznej ponieważ brzmi w wielu momentach fatalnie. Jest to zbiór losowo dobranych piosenek w języku angielskim, które przypominają to, co możemy dziś usłyszeć w radio. Nijak się to miało do scen rozgrywających się na ekranie, za to permanentnie powodowało irytację.

Jeśli chwalę film za oprawę wizualną i jedną rolę aktorską, to oznacza chyba, że nie będzie tu zaskoczenia jeśli powiem, że 365 dni jest filmem nieudanym, pełnym dłużących się scen, zapychaczy w postaci muzycznych zbitek przeplatanych ujęciami z zakupów w ekskluzywnych butikach. Sam wątek Laury i Massimo jest płaski, nienaturalny i pozbawionych iskry. Sceny erotyczne są, ale czy wnoszą faktycznie świeżość jakiej jeszcze w polskim kinie nie było? Nie do końca. Widać tu wyraźne inspiracje zachodnim kolegą pod wspominanym już wyżej tytułem, choć to nie jest zarzut bo nikt się z tym jakoś specjalnie nie kryje.

Otwarte i znów nie do końca ujawnione zakończenie sugeruje jedno. Na pewno powstanie kolejna część. W serii ukazały się jak do tej pory trzy książki, tak więc bardzo możliwe, że przygody Polki w słonecznej Italii powrócą na ekrany kin. Nie mam nic przeciwko rozrywce, popularność takiego formatu w naszym kraju jest duża, o czym świadczą choćby tłumy w kinach na premierowych pokazach filmów Patryka Vegi.

Ja za taką rozrywką po prostu osobiście nie przepadam. Szkoda mi czasu na słabe filmy ponieważ kocham kino, które mną wstrząśnie, wzruszy, zaskoczy, da do myślenia, zostawi z niewiadomą, a jeszcze wielu nie zdążyłam zobaczyć. Jeśli mam ochotę na czystą rozrywkę sięgam po filmy akcji w duchu Tarantino lub filmy całkowicie wymykające się z ram, eksperymenty pokroju Człowieka-scyzoryka. 365 dni nie jest tym czego w kinie szukam, ale jeśli właśnie Tobie podobał się ten film nie czuj się urażony i baw się dobrze. Jak zawsze są to moje przemyślenia, osobiste wrażenia po wieczornym seansie. Jeśli sami chcecie się przekonać co oferuje film polski spod znaku kina erotycznego, to tytuł dostępny jest na platformie Netflix.

Moja ocena:

 

Categories: Recenzja

One comment

365 dni – film, który nie odmienił oblicza polskiego kina

  1. Polecam recenzję na weszło.com . Bardzo śmiesznie opisana książka w skrócie 😀
    film ogladałem, moim zdaniem kiepska propozycja i czas zmarnowany. Fabuła mało ekscytująca. Wszystko kręciło się wokoł tego czy bohaterka się wreszcie odda Massimo 🙂 nie jest to Ojciec Chrzestny + Grey :d

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *