Recenzja i analiza najnowszego filmu Roberta Eggersa.

Uwaga! Możliwe spoilery!

Robert Eggers to wyjątkowo uzdolniony, obiecujący reżyser młodego pokolenia (36 lat). Dał światu jedynie dwa pełnometrażowe filmy – klimatyczny horror Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii (The VVitch: A New-England Folktale, 2015), a dziś zachwyca czarno-białym The Lighthouse. I tak jak nie oglądam horrorów mających jedynie na celu wzbudzenie w widzu poczucia zagrożenia, strachu czy obrzydzenia, tak coraz częściej sięgam po tytuły, które typowym filmem grozy nie są, lecz czerpią z tego gatunku proponując zupełnie nowe i świeże spojrzenie. Zwyczajnie boję się, że unikając niektórych produkcji przegapię coś naprawdę dobrego i wartego uwagi. Lighthouse znalazł się więc na liście obowiązkowych filmów od razu po ujrzeniu zwiastuna. Wysmakowany, ponury, pełen melancholii obraz okazał się moim największym zaskoczeniem 2019 roku. I choć te same słowa padły pod recenzją koreańskiego filmu Parasite, Lighthouse jest tym, co stawiam ponad to.

Kameralne kino jak się okazuje przeżywa szczęśliwie swój renesans. Twórcy pokroju właśnie wyżej wspomnianego Roberta Eggersa, Alfonso Cuaróna czy Pawła Pawlikowskiego sięgają po klasyczne rozwiązania, piękne kadry, ukazują współczesnemu, młodemu widzowi magię czarno-białego kina w wysublimowany sposób. Przyzwyczajeni do głośnych, naszpikowanych efektami specjalnymi blockbusterów, atakowani równie hałaśliwymi zwiastunami, w filmie Eggersa jesteśmy w stanie znaleźć spokój, skupienie i to, czym po prostu można określić magią kina.

Lighthouse jest tak naprawdę spektaklem dwóch aktorów (trzecią i ostatnią osobą w obsadzie jest mołdawska modelka Valeriya Karaman wcielająca się w postać syreny). W takiej relacji zarówno Willem Defoe jak i Robert Pattinson mogą naprawdę poczuć swoje postaci, odpowiednio wybrzmieć i pokazać swoje rzemiosło. Doprawdy wielu by nie podejrzewało, że tak różni aktorzy nie tylko pod względem wieku, aparycji, ale i doświadczenia tak doskonale się uzupełnią, stworzą duet niemalże perfekcyjny, elektryzujący i prawdziwy. Praca aktorów wzbudza we mnie nieprzemijający podziw i uznanie. To uznanie w trakcie seansu mieszało się z ekscytacją.

Proste historie mają największy potencjał. Jest schyłek XIX wieku. Thomas Wake (Willem Dafoe) oraz Ephraim Winslow (Robert Pattinson) to dwaj mężczyźni podejmujący zatrudnienie przy latarni morskiej. Mają spędzić kilka tygodni w nienazwanym odosobnionym miejscu, zdani na kaprysy natury i swoje towarzystwo. Już od początku wyczuwamy niechęć, wzajemne uprzedzenia i unoszącą się gdzieś ponad nimi głęboko skrywaną tajemnicę.

Tom, starszy i bardziej doświadczony bohater jest kaleką zmagającym się z samotnością lecz niewiele mówiącym o sobie. Prowadzi jedynie dziennik z zapiskami. W całej swojej surowości, traktuje młodszego Ephraima protekcjonalnie, nie jak swojego kompana czy nawet współpracownika, a młokosa do mycia podłóg, szorowania kotłów i ciężkich prac fizycznych. Nie zezwala mu wejść na szczyt latarni. Tom nigdy nie zapomina zamknąć kraty na klucz pilnując ciężkiego pęku nawet kiedy śpi. Ephraim zaś zrezygnował z wcześniejszej pracy drwala na rzecz nowego zajęcia, które zdaje się być ucieczką od problemów i demonów przeszłości, z którymi nie zdołał się uporać. Ich fascynująca relacja będzie przybierała odcienie ponurej szarości i czerni. Wszak człowiek skazany na towarzystwo jednej osoby, wyobcowany i odizolowany od świata przez bezkresne i wzburzone morze, czuje się niczym zwierzę złapane w klatce, uwięzione i tkwiące w beznadziei.

Robert Eggers doskonale uchwycił mroczny świat swoich bohaterów. Ma na to wpływ nie tylko zastosowanie czerni i bieli, ale również umiejętna gra cieni i światła, wszechobecna brzydota, surowość skały na której wznosi się tytułowa latarnia. Sedno tkwi w prostocie i mimo, że reżyser wybrał skromne środki przekazu, to właśnie w nich drzemie cała siła. Lighthouse nie byłby tym, czym jest, gdyby został zaprezentowany widzowi w kolorze. Tylko czerń i biel są barwami na tyle uniwersalnymi, by były w stanie podołać tej mrocznej historii. Zdjęcia autorstwa Jarina Blaschke mogłyby stanowić kadr niejednego filmu Fritza Langa czy Luisa Buñuela. Inspiracje starym kinem są widoczne gołym okiem, a fale rozbijające się o skały i ziarnistość w obrazie nadają filmowi jeszcze bardziej posępnego charakteru i surowości.

Stopniowe szaleństwo, zatracanie się w nim, aż wreszcie rezygnacja i poczucie beznadziei są w Lighthouse tak dojmujące, że nie sposób nie podzielić emocji bohaterów. Gdyby nie praca aktorów, którzy na planie stworzyli wiarygodną relację opartą na pełnokrwistych dialogach i znaczących gestach, czegoś by w nim zabrakło. Stygmatyzowany za swe młodzieńcze role w produkcjach pokroju Zmierzchu, Robert Pattinson udowadnia, że nie jest aktorem jednej twarzy, a wszystko to, dawno pozostawił daleko w tyle. Biorąc udział w produkcji braci Eggers (współscenarzystą jest brat Roberta, Max Eggers), może w pełni pokazać jak dobrym aktorem się stał na przestrzeni tych lat, jak ambitne i wymagające role są w stanie wydobyć z tego 33-latka niezmierzone pokłady energii, zaangażowanie w historię i całkowite oddanie. 

Pattinson elektryzuje spojrzeniem spod krzaczastych, zmierzwionych brwi, nie musi mówić wiele, abyśmy zrozumieli jego intencje. Jest w tym filmie prawdziwy, przy tym zawstydzając widza budząc w nim poczucie, że ogląda sceny zbyt intymne, przeznaczone nie dla jego oczu. Jego Ephraim jest pogubionym, młodym człowiekiem ewidentnie obciążonym mroczną, nie dającą spokoju tajemnicą z przeszłości, od której próbuje uciec. Trudna relacja ze starszym, doświadczonym, ale też surowym i porywczym Tomem wpędza go powoli w świat wyobcowany, zimny i szorstki, w którym jednym pocieszeniem zdają się być fantazje erotyczne.

Towarzyszący mu Thomas Wake, w którego wciela się brawurowo Willem Defoe uosabia wszystkie lęki Ephraima. Wymagający bezwzględnego posłuszeństwa, domaga się szacunku już głównie ze względu na swój słuszny wiek, traktując młodego pracownika z politowaniem pilnując, aby ten nie marnował ani chwili (ich relacja momentami przypomniała mi tę ukazaną w filmie Aleksieja Popogrebskiego Jak spędziłem koniec lata). To on niczym stary wilk morski snuje opowieści z morza i przybliża po dwóch głębszych mity o mewach i zaklętych w nich duszach. Zdaje się, że i Thomas nie mówi tu całej prawdy. Co tak naprawdę sprawiło, że świadomie zrezygnował z życia rodzinnego i został latarnikiem na oddalonej od świata skale? I dlaczego tak zawzięcie strzeże dostępu do latarni potęgując w młodym pomocniku jeszcze większą frustrację? Tu musi dojść do konfrontacji.

Eggers nie ułatwia widzowi zadania tworząc niezwykły horror psychologiczny oparty na szokujących i smutnych obrazach. Pozwala nam interpretować swe dzieło pozostawiając otwarte zakończenie. Oniryczny, pełen koszmarów i brzydoty świat, może być tak naprawdę projekcją udręczonego umysłu ludzkiego. Czymś odległym, co w rzeczywistości nie istnieje i nigdy nie istniało. Mózg człowieka może wykreować przecież dowolny obraz, a on sam stać się niewolnikiem własnych myśli, utonąć w otchłani swoich lęków i sekretów aż wreszcie popaść w obłęd. Ligthouse może być równocześnie opowieścią o człowieku, który całe życie zmaga się z wyrzutami sumienia, niczym mityczny Prometeusz odbywa karę cierpiąc katusze, nie znajdując odkupienia swoich win za dokonane czyny.

Przytoczone mity o Proteuszu i Prometeuszu, mają więc znaczenie symboliczne. Ten pierwszy jest bohaterem morskich legend, bogiem mającym dar przepowiadania przyszłości i posiadającym umiejętność zmieniania swojej postaci. To może potwierdzać teorię iż Ephraim i Thomas to tak naprawdę jedna i ta sama osoba ukazana w młodości i w podeszłym wieku . O wiele więcej mówi nam mit o Prometeuszu, który według legendy wykradł ogień, by podarować go ludziom. Za zniewagę i nieposłuszeństwo okazane Zeusowi został zesłany na skałę gdzie orzeł codziennie nadlatywał, by wyjadać wątrobę tytana. Eggers ukazuje Ephraima w dosłownej pozie, podsuwając mit o Prometeuszu jako klucz do interpretacji jego dzieła. Poznanie przez bohatera niedostępnej, pilnie strzeżonej tajemnicy okupione jest obłędem, obsesją prowadzącą ostatecznie do upadku.

Obraz amerykańskiego reżysera doskonale uzupełnia dźwięk i oszczędna muzyka autorstwa Marka Korvena. W tej głuchej ciszy jak w transie wżyna się w nasze zmysły przeszywający dźwięk sygnału mgłowego. Poczucie paranoi i odosobnienia potęguje rozszalały sztorm wespół z zacinającą ulewą, które skutecznie więżą Thomasa i Ephraima na skale. Głód, niedostatek, niszczejąca chata, coraz większe ilości wypitego alkoholu przyczyniają się do pogłębienia relacji mężczyzn, lecz również do odkrycia ich największych lęków i zdarcia jeszcze niewygojonych ran. Żywioł staje się jedynym świadkiem ich upadku, powolnej destrukcji prowadzących do nieuniknionych i tragicznych zdarzeń.

Lighthouse to magia kina w najczystszej postaci. Aktorstwo, które z powodzeniem mogłoby przenieść się z ekranu prosto na deski teatru. To popis umiejętności Dafoe i Pattinsona, tak różnych pod względem doświadczenia życiowego i dorobku artystycznego. To kino naturalistyczne, nieunikające śmiałej treści, zabawy formą, zaglądające w głąb duszy i przeszywające na wskroś. Film Roberta Eggersa skłania do refleksji, snucia domysłów odnośnie całej fabuły jak i zakończenia.

Niepokojący dramat i horror psychologiczny mający w sobie coś ze stylu Davida Lyncha, pozostanie jednym z najciekawszych filmów minionego roku jak i całej ubiegłej dekady. Mam wielką nadzieję, że zarówno Willem Dafoe jak i Robert Pattinson zostaną docenieni chociaż nominacją do Oscara z naciskiem na tego młodszego aktora, który skutecznie odciął się od poprawnych ról w niewymagających produkcjach, a teraz swym występem zamknął usta niedowiarkom i krytykom, którzy wątpili w  jego talent. Willem Dafoe zaś bez wątpienia ugruntował swoją pozycję jednego z najzdolniejszych aktorów naszych czasów.

Sam reżyser powinien wzbudzać już tylko coraz większe zainteresowanie wielbicieli zaangażowanego i nietuzinkowego kina. Robert Eggers udowodnił zaledwie dwoma swoimi filmami, że nie zamierza kroczyć utartymi ścieżkami, a do zaproponowania ma swój własny styl. W 2020 roku na ekrany ma wejść jego trzeci obraz zatytułowany The Northman. Mówi się, że będzie to film opowiadający o Wikingach. W obsadzie mają się znaleźć Bill Skarsgård oraz Nicole Kidman.

Moja ocena:

Categories: Filmy Recenzja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *