O jednym z najciekawszych filmów ostatnich lat.

Uwaga! Możliwe spoilery!

Nie oglądam horrorów! Niemal zawsze wykrzykuję te słowa kiedy tylko mój mąż próbuje mnie na jakiś namówić. A na ten konkretny namawiał długo, może minął nawet rok. Zawsze znajdzie się coś ważniejszego – lepszy film, lepszy wybór, lepsza historia, klasyka do nadrobienia, którą znają już wszyscy oprócz mnie. Niekończąca się lista filmów, które muszę obejrzeć, a którą odkładam w czasie z powodu braku odpowiedniego nastroju, czasem z braku wolnej chwili czy zwyczajnie zmęczenia. Poza tym czy ja nie wspomniałam właśnie, że strasznie się boję horrorów i nie cierpię tortur i zła wylewającego się z ekranu? Nie lubię nawiedzonych domów, zjawisk nadprzyrodzonych i seryjnych morderców, nie chcę się bać. Wolę zobaczyć Audrey Hepburn jak walczy z przestępcami jako niewidoma kobieta, lub ujrzeć kolejny film noir. Szkoda czasu na horrory, by poczuć dreszczyk emocji lepiej jest włączyć mroczny thriller i bać się w granicach przyzwoitości.

Ale mąż nie dawał za wygraną i w końcu się poddałam mimo, że była 22 i wiedziałam że skończymy seans już po północy. No ładnie – pomyślałam. – W pracy już od 6 rano, to był ciężki i długi dzień, a ja jeszcze nie zasnę, zamiast odpocząć będę przekładać się na drugi bok odpychając „poseansowe” reminiscencje. Argument jak zwykle był ten sam

– widziałaś już o wiele więcej straszniejszych filmów, to jest krwawe na poziomie Tarantino, którego tak lubisz. Musisz zobaczyć. Nie pożałujesz.

Nie pożałowałam, powiem więcej to jeden z najciekawszych i godnych polecenia filmów ostatnich lat.

Dlaczego znowu tak długo zwlekałam? Najzabawniejsze jest to, że przy kolejnym takim pomyśle znowu będziemy walczyć i spierać się o to, czy warto włączyć ten czy tamten film (to samo tyczy się starych tytułów do których to ja namawiam, a które okazują się bardzo udanym seansem). W taki sposób udało nam się zobaczyć wspólnie kultowego Zabić drozda (1962) oraz Złodziei rowerów (1948)). Tymczasem jak mantra przez ostatnich kilka dni przewijało się tylko imię Mandy. A Mandy to nie tylko imię, ale i tytuł filmu z Nicolasem Cage i Andreą Riseborough, o którym chciałabym Wam troszkę opowiedzieć.

Akcja filmu może w ogóle rozgrywać się w innym, wyimaginowanym świecie post apo, napisy początkowe sugerują powrót do „ejtisów”, czerwone flary, neonowe światła i syntezatorowa muzyka zwiastują klimat Stranger Things (2016), animacji Heavy Metal (1981) czy Kung Fury (2015). O, jak ja uwielbiam takie powroty i twórców tak zakochanych w minionych latach, że ich jedynym marzeniem jest zrobienie filmu, w którym poupychają jak najwięcej nawiązań do epoki 8-bitowych komputerów i straszaków pokroju Gremliny rozrabiają (1984) czy Goonies (1985). Miłość tę widać w pieszczotliwie budowanym kiczu, zamierzonym i w pełni uzasadnionym. Zupełnie tak jakby urodzony we Włoszech reżyser o grecko brzmiącym nazwisku Panos Cosmatos, otworzył magiczną księgę ze wspomnieniami ówczesnej amerykańskiej młodzieży, dziś już posuniętej w czasie. To dla nich powstał ten film. Dla dzisiejszych czterdziestolatków, którzy z rozrzewnieniem wspominają czasy szalonych i kolorowych lat 80. I dla wszystkich tych, którym podoba się artystyczna forma, trochę czystego gore i mroczny świat fantasy.

Jak się okazuje niedaleko pada jabłko od jabłoni – Panos Cosmatos jest synem Yorgo Pana Cosmatosa – człowieka stojącego za sukcesem Rambo II, Cobry czy Tombstone. Zamiłowanie do tego typu kina ma więc po tatusiu. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach twórcy wyjątkowo chętnie płodzą kolejne produkcje nastawione na melancholię i tęsknotę za minionym czasem. Nie tylko wspomniany serial Stranger Things, ale także niemiecki Dark czy serial animowany Rick i Morty, który również swoje korzenie zdaje się mieć w kiczowatych i pstrokatych produkcjach sprzed 35 lat.

Moda na kultowe seriale i filmy objawia się także co rusz w sieciówkach oferujących odzież dedykowaną konkretnym produkcjom (ostatnio E.T. czy Powrót do przyszłości). Nostalgia wciąż znakomicie się sprzedaje, a obecnie stara się nią kupić młodzież, która nie miała okazji wychowywać się w tamtych czasach, ale dzięki szerokiemu dostępowi do wszelakich mediów, mogą je dobrze poznać i pokochać te seriale/filmy tam samo mocno jak ich rodzice.

W filmie Cosmatosa (którego współproducentem jest Elijah Wood) jest rok 1983. Fabuła Mandy skupia się z grubsza na parze – Mandy i Redzie, którzy wiodą spokojne sielskie życie w domku w lesie na odludziu, wieczorami oddając się seansom taniego kina klasy B na VHS lub prowadząc długie wieczorne rozmowy o kosmosie i planetach. Ona jest utalentowaną ilustratorką, on pracuje jako drwal.

Postać kobiety już od samego początku wzbudza niepokój, otoczona aurą śmierci i zagrożenia pojawia się niczym zjawa, która równie dobrze może być prawdziwą osobą jak i jedynie sennym wyobrażeniem. W dodatku traumatyczne przeżycia z dzieciństwa odciskają piętno w dorosłym życiu. Umówmy się. Świat, w którym żyje nasza para odludków różni się od tego, w którym przebywamy. Fikcja miesza się z realizmem, a zgrabnie wplecione kolorowe, psychodeliczne animacje współgrają z onirycznym klimatem. Wszystko to wydaje się być jedynie pretekstem reżysera, by w końcu zaserwować widzom przejmujący spektakl przemocy w rytm muzyki King Crimson.

Mandy

Spokojne dotąd życie Mandy i Reda nieopodal Crystal Lake (nawiązanie do filmu Piątek trzynastego z 1980 roku) zostanie zakłócone przez pojawienie się członków dziwacznej i niebezpiecznej sekty, której zdaje się przewodzić tajemniczy Jeremiah (Jeremiasz).

Gdy pewnego mglistego dnia spojrzenia Mandy i Jeremiasza się skrzyżują, guru sekty nie będzie mógł zapomnieć o intrygującej nieznajomej i to właśnie ona stanie się jego kolejnym celem. Zainteresowanie bandy naćpanych hipisów ciemnowłosą i dziwaczną Mandy zaczytującą się w fikcyjnej powieści Seeker of the Serpent’s Kiss i noszącą przyduże koszulki z Black Sabbath stanie się początkiem długiej, krwawej zemsty Reda, w której nie będzie miejsca na litość. Mężczyzna będzie musiał ocknąć się z koszmaru i pozbyć się oprawców swojej ukochanej. Nie ma już nic do stracenia. Sekta Children of the New Dawn niepokojąco wzorowana na prawdziwej sekcie Charlesa Mansona musi zniknąć na zawsze.

Red patrzy na nas z ekranu oczami Nicolasa Cage.

I jest to wyborny casting, dobrze wiemy, że już od ładnych paru lat aktor, zdobywca Oscara jeszcze niedawno na czele hollywoodzkiej ligi, lubuje się w niszowych rolach u mało znanych twórców (jak dotąd Cosmatos ma na koncie jedynie dwa filmy). W sumie dużo prawdy w tym, że popadł w długi i z tego powodu nie jest wybredny i gra tyle ile może, ale jego kariera właśnie teraz w wieku 57 lat rozkwita, a on sam stał się ulubieńcem miłośników dziwacznych reżyserskich wizji.

Właśnie przed chwilą premierę miał najnowszy obraz z jego udziałem zatytułowany Pig (2021). W nim Nicolas wciela się w postać Roba, żyjącego w lesie w towarzystwie swojej świni wyszukującej trufle. Pewnego dnia zostaje ona porwana, a Rob nie spocznie póki nie odnajdzie swojego zwierzątka z uporem maniaka powtarzając jedno zdanie Where is my pig? (tłum. Gdzie jest moja świnia?). Brzmi śmiesznie to na pewno, choć film nie jest tym czym się wydaje po zagadkowym zwiastunie, a niesie ze sobą o wiele poważniejszy przekaz i skręca w stronę dramatu. Sorry. This is not another John Wick movie.

Wracając do Mandy, film jest wszystkim tym, czego się nie spodziewacie i na co nie jesteście gotowi. Spodoba się głównie tym widzom, którym nieobce są dziwaczne wymysły Davida Lyncha, Quentina Tarantino, kiczowate filmy spod znaku gore jak Martwica mózgu (1992) czy klimat rodem ze starych kaset VHS.

Hektolitry krwawej posoki leją się tu strumieniami, a z każdą kolejną sceną umorusany krwią Nicolas Cage (a właściwie Red, którego imię oznaczające czerwień jest bardzo wymowne) jest coraz mniej rozpoznawalny. Nie tylko z uwagi na lekko mówiąc niedbały wygląd, ale nowe dzikie oblicze, które z każdą kolejną minutą staje się coraz mniej ludzkie, determinowane przez niemal zwierzęce instynkty. Im dziwaczniej tym lepiej bowiem dla tego typu filmu nie ma barier i żadnych limitów. Brakowało tu tylko epickiego galopu na tygrysie Lizzie bo jak szaleć to szaleć, a w wyobraźni najlepsze jest to, że nie ma ona absolutnie żadnych ograniczeń.

Red Miller niczym mityczny Hefajstos wykuwa monstrualnych rozmiarów topór na swoich wrogów. Postanawia wybić pojedynczo członków sekty fundując każdemu z nich brutalne, osobiste fatality. Nie zobaczycie drugiego takiego filmu, w którym piła łańcuchowa służy jako miecz w pojedynku na śmierć i życie (moje osobiste skojarzenie powędrowało do serii Gwiezdne wojny). Wszystko to zostało okraszone superkolorową polewą wszelkiej maści barwnych filtrów, flar i ogłuszającej muzyki wespół z głośnym warkotem motocykli.

Rage Cage (albo Revenge jak kto woli) odpala się pogrążając w narkotykowym szale. To właśnie wtedy, gdy jest na haju puszczają mu wszelkie hamulce, na ekranie robi się ciekawie, a krwawa jatka zdaje się trwać do ostatniej minuty filmu.

Zmyślne połączenie grozy i fantasy godnych przygód Mad Maxa zapewni dwugodzinną rozrywkę wielbicielom niestandardowego kina spod znaku arthouse’u. Mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że jest to niedoceniona perełka w swojej kategorii, coś co podzieli widzów niemalże tak jak film Człowiek-Scyzoryk z Paulem Dano i Danielem Radcliffe. Jak widać, można spokojnie obejrzeć go w parze, ale będzie to też dobry seans ze znajomymi na imprezie. Mandy to czysta rozrywka, ale również uczta dla oczu i nie mam tu wcale na myśli rozlewu krwi. Koniecznie wybierzcie późną porę seansu ponieważ za dnia liczne efekty i zabiegi twórców zwyczajnie pójdą na marne i nie zadziałają tak jak powinny.

Pięknie nakręcony (zasługa autora zdjęć Benjamina Loeba) z muzyką nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona – Mandy wpisuje się w dziwaczne, magiczne, eksperymentalne kino bawiące się zarówno formą jak i treścią żonglując gatunkami i czerpiąc pełnymi garściami z popkultury.

Cały film został nakręcony w 29 dni, a ekipa umiejscowiła się w lasach Regionu Walonii w Belgii. Jako, że większość ujęć była kręcona w nocy, twórcy zaczynali pracować około 21 wieczorem i kończyli nad ranem o świcie. Jak wspomina autor zdjęć Benjamin Loeb – niełatwo było dostosować się do panujących warunków, a prace utrudniał rzęsisty deszcz pomiędzy kolejnymi ujęciami. Klimat lat 80 osiągnięto dzięki użyciu anamorficznego obiektywu Panavision Primo. Artystyczny wydźwięk i specyficzna kolorystyka to już zasługa gradacji kolorystycznej (z ang. color grading) autorstwa Petera Bernaersa.

Wspaniale wypada na ekranie Andrea Riseborough jako tytułowa Mandy. Z prawie niewidocznymi brwiami, martwym przeszywającym wzrokiem jest idealna w roli ukochanej Reda.

Mimo, że jej samej na ekranie nie ma wcale tak dużo, kradnie każdą scenę w jakiej się pojawia, wykorzystuje swoją obecność do maksimum i to jej oczu widz nie może zapomnieć po seansie. Milcząca, posępna nieoczywista piękność (?) z blizną na twarzy i smutnym spojrzeniem idealnie wpasowuje się w oniryczny, senny klimat filmu, a końcowa scena z psychodelicznym tripem po LSD stanowi perfekcyjne zamknięcie przedziwnego love & revenge story.

Nie pominę milczeniem również Linusa Roache. Egocentryczny, zapatrzony w siebie narcyz i przywódca sekty Jeremiasz Sand jest totalnym przeciwieństwem Reda. Kocha tylko siebie podczas gdy nasz bohater doznał bolesnej, osobistej straty ukochanej. Nic dziwnego, że mimowolnie Sand budzi skojarzenia z Mansonem, a jego towarzysze z całą „Rodziną” Mansona. Nader ekspresyjna gra Roache świetnie współgra z psychodelicznym klimatem filmu, a to co reżyser proponuje wizualnie w trakcie jego płomiennej przemowy do zebranych i Mandy zaskakuje świeżością i wymyka się wszelakim schematom.

Już od pierwszych minut będziesz wiedział drogi widzu czy ten film jest dla Ciebie.

Atak wielobarwnych filtrów, ziarnista klisza, liczne wizualne udziwnienia, elementy animowane oraz last but not least duża dawka przemocy, może się części osób nie spodobać i przytłoczyć swoim ciężarem, ale wiem też że spora liczba osób pokocha to dzieło z całym dobrodziejstwem. Nawet jeśli druga część to już typowy krwawy slasher i kino zemsty, film nie jest łatwy do zdefiniowania i gwarantuje niezapomniane przeżycia.

I tylko żal, że kina w 2018 roku nie były szczególnie zainteresowane jego dystrybucją. Nie wiedzieć czemu wiele fantastycznych godnych uwagi produkcji jest zwyczajnie pomijanych przy okazji premier. A jest to film idealny do kina choćby ze względu na liczne zabiegi artystyczne, ścieżkę dźwiękową oraz sam dźwięk. Już dawno przestałam brać pod uwagę oceny na portalach filmowych, w przypadku Mandy nota jest mocno zaniżona ponieważ z całą pewnością nie jest to słaby, średni ani nawet niezły film. Zachęcam do eksplorowania kina nawet jeśli niektóre gatunki Wam z początku nie leżą. Czasem można przegapić taką oto perełkę. Na szczęście mamy z mężem te swoje małe spory.

Moja ocena:

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *