Zły rok dla seriali fantasy.

Uwaga! Możliwe spoilery!

Nie miałam zamiaru pisać nic o najnowszym wytworze Netflixa z uniwersum Wiedźmina, a mój małżonek zapowiedział już po pierwszym odcinku, że nie zamierza oglądać do końca i chyba podziękuje też za trzeci sezon nazwijmy to głównego serialu z (jeszcze) Henrym Cavillem. Chyba mam coś z masochistki i męczy mnie ta uczciwość, która towarzyszy mi od początku tworzenia tego bloga. Aby coś ocenić należy to najpierw obejrzeć od początku do końca. Całe szczęście, że The Witcher: Blood Origin ma tylko 4 odcinki, które powstały ostatecznie po tym jak zdecydowano się usunąć i zmodyfikować pozostałe dwa. Muszę dać upust swojej złości i to już moja trzecia z rzędu negatywna ocena widowiska spod szyldu fantasy.

Oczekiwania kontra rzeczywistość

Nie do końca wiadomo jaki serial twórcy (oczywiście znana nam już dobrze pani Lauren Schmidt Hissrich oraz niejaki Declan De Barra) chcieli pokazać. Niby jest to film drogi ponieważ bohaterowie podejmują razem wędrówkę poznając się, a w trakcie ich przygód dołączają kolejni bohaterowie. Niby była chęć wyjaśnienia powstania i roli monolitów, niby chciano pokazać też jak wyglądał świat 1200 lat przed Geraltem z Rivii i niby chciano zaprezentować proces, w którym powstał pierwszy wiedźmin. Niby…tylko jak upchnąć w 4 godziny tak wielu bohaterów i poszczególne wątki? Koniec końców otrzymujemy tak na oko z 15 postaci, które wypowiadają swoje dialogi, ale my widzowie nie mamy szans poczuć nawet cienia sympatii czy jakiejkolwiek więzi z nimi.

Netflix nie taki inkluzywny jak się wydaje

Od dłuższego czasu wśród twórców seriali fantasy panuje przekonanie, że w każdej produkcji powinna pojawić się reprezentacja poszczególnych grup. Czy w miniserialu składającym się z 4 odcinków naprawdę można odhaczyć całą listę wymaganych wątków i czy to jeszcze ma jakikolwiek sens? Pocałunek mężczyzn pojawia się raz, nie idzie za tym żadna historia czy głębsza refleksja, osoba głuchoniema „miga” kilka zdań i pojawia się w serialu po to tylko, by towarzyszyła na każdym kroku Balorowi jako tło i by ten mógł ją uśmiercić. Swoją drogą Lenny Henry grał też Sadoka w Rings of Power więc zaliczył podwójną porażkę z końcem roku.

Miłości między głównymi bohaterami Skowronkiem, a Fjallem nie pojmujemy ponieważ niemożliwym jest, by od nienawiści i rękoczynów przejść w tak krótkim czasie do prawdziwego uczucia zdolnego do największych poświęceń. Takich wątków w serialu Rodowód krwi jest cała masa, ale netflixowej krasnoludzicy poświęcę osobny akapit.

Niedźwiedzia przysługa

Czy twórcy seriali zrozumieją kiedykolwiek, że krasnoludy to nie są osoby niskorosłe? Ja wiem, że na próżno tu szukać choć krztyny zaangażowania. Karłowatość bohaterki imieniem Meldof powinna zwracać szczególną uwagę w wiosce zamieszkałej przez elfy. Tymczasem nikt nie pyta skąd się wzięła i nie obdarza uwagą faktu, że zdecydowanie różni się od reszty. Poza nią nie ma żadnych innych krasnoludów! A już skrajną głupotą wykazują się scenarzyści w scenie, w której zamaskowana w zbroi królewskiego gwardzisty przechodzi niezauważona (o zgrozo zbroja przewidziana dla mężczyzny pasuje na nią jak ulał). Naprawdę nie trzeba być geniuszem, by zauważyć te niedoróbki względem postaci Meldof.

Mam wrażenie, że Netflix swoim posunięciem odbiera godność osobom, które wciąż mają mało okazji do zaprezentowania na małym czy dużym ekranie. Krasnoludzica grana przez Francescę Mills sieka toporem kilka razy większych od niej elfów, wybija całą tawernę, rzuca wulgaryzmami, klepie po tyłku współtowarzysza, jest rubaszna i jakże by inaczej…kocha kobiety. Dość sporo jak na tę jedną postać. Dlatego wypada ona na tle reszty bardzo groteskowo, nierealistycznie i ktoś tu wyraźnie przeszarżował. Chyba nie o taką różnorodność tu wszystkim chodzi.

Krasnoludy jak najbardziej da się pokazać wiarygodnie. Thorin Dębowa Tarcza wraz z kompanami z filmowego Hobbita byli grani przez aktorów, którzy zostali pomniejszeni komputerowo, ale dzięki temu widz mógł uwierzyć w tężyznę tych postaci, nie prezentowały się one na ekranie śmiesznie czy dziwacznie. Krasnoludy słynęły bowiem z nadludzkiej siły.

Chyba nie muszę daleko szukać, by wskazać fantastycznie napisaną postać zagraną przez niskorosłego Petera Dinklage?

Oczywiście, że Tyrion z Gry o Tron to idealny przykład jak interesująco wprowadzić do fabuły osobę z pewną niepełnosprawnością i zbudować wiarygodną postać, a także dać jej pole do popisu zamiast marnych kilkunastu minut nieśmiesznych żartów. Wreszcie ten bohater absolutnie nie sprawia wrażenia śmiesznego, wręcz przeciwnie. Nie patrzymy na niego jedynie przez pryzmat ograniczeń, ciekawią nas przede wszystkim decyzje Tyriona i to jak potoczą się jego dalsze losy. Koniec końców Dinklage stworzył jedną z najlepszych postaci serialowych w historii.

Netflix chyba robi to jednak źle i cofa się do ciemnych czasów kiedy niepełnosprawność była traktowana jako coś dziwacznego, a ludzie z różnymi dysfunkcjami nadawali się tylko do cyrku jako ciekawostka dla bogaczy – tak jawi się przejaskrawiona do bólu postać Meldof. Inkluzywność nie wychodzi tu na dobre ani samemu serialowi ani aktorom biorących udział w tym żałosnym widowisku.

Regał z Ikei i puste komnaty

Najnowszy serial spod szyldu Wiedźmina cierpi na ubogi plan, puste miasta i wioski, zdawkową i nietrafioną scenografię oraz nadęte kostiumy i makijaże. Oczywiście (co stało się już znakiem rozpoznawczym nowoczesnych produkcji), elfy różnią się od nas tylko tym, że mają spiczaste uszy. Są wymieszane między sobą, mają różne kolory skóry bez żadnej historii tłumaczącej to zjawisko, ale jest też coś jeszcze…ta okropna i infantylna narracja.

Głosem akorki Minnie Driver jesteśmy prowadzeni z punktu A do punktu B, a naszym oczom ukazuje się plansza z napisami – wykładanie widzom łopatą tego czego nie trzeba wcale tłumaczyć stało się już specjalnością Netflixa. Przerażające jak mało w filmach fantasy tego wyczekiwanego, magicznego klimatu. Pragnę zobaczyć na własne oczy – te podboje, wojny, królestwa, rasy o których mowa. Twórcy serialu wychodzą z błędnego założenia, że całość należy podać w nudnych dialogach, a to co najciekawsze dzieje się poza ekranem (oprócz królestwa Xin’trei nie ma nic, a bohaterów otacza przeraźliwa pustka).

To już jest koniec?

Netflix i showrunnerzy nie kryją się z tym, że mają swoich widzów za idiotów i to główny zarzut pod adresem seriali fantasy 2022 roku. Jeśli wierzyć plotkom, De Barra spisał swoje pomysły na małej serwetce w trakcie spotkania w barze. Nikt, a już na pewno twórcy nie biorą tej pracy na poważnie. Mamy uwierzyć, że przemiana w wiedźmina trwa kilka godzin (nawet polski serial sprzed dwudziestu lat ukazał to w sposób ciekawszy, a proces ten trwał tygodniami).

I tu dochodzę do meritum. Seriale fantasy tworzą ludzie, którzy z fantasy nie mają nic wspólnego, nie lubią grać w sesje RPG, czytać książek, grać w gry, nie pasjonują się historią i nie rozwijają wyobraźni. Brak tam prawdziwych pasjonatów, z sercem do wykonywanej pracy i z szacunkiem do materiału źródłowego. Netflixowi szkodzi ostatnio także zły PR, skandale, wycieki z planu i last but not least odejście głównego aktora wcielającego się w rolę Geralta. Jak wiemy Henry Cavill żegna się z Wiedźminem po trzecim sezonie, a zastąpić ma go Liam Hemsworth. Do tej pory to Cavill przyciągał przed ekrany widzów, kiedy jego zabraknie najprawdopodobniej serię Wiedźmin czeka zasłużenie koniec.

Gdzieś przy okazji innego artykułu pisałam już, że widz jest świadomy i nie znosi oszustwa, że nie wystarczą ładne obrazki i kilka efektów specjalnych (swoją drogą jak na 10 mln dolarów za odcinek CGI wypada tu niezwykle ubogo, zwłaszcza moc Chaosu w wykonaniu Balora). Część widzów owszem zadowolą miałka fabuła, niewymagająca myślenia treść i bezsensownie poprowadzone losy postaci.

Jest jednak jeszcze ta druga część widowni, która zaczyna dawać upust negatywnym emocjom – już nie tylko widzowie, ale także krytycy bardzo nisko oceniają najnowszy nazwijmy to ekskrement od Netflixa. Zarówno na polskich jak i zagranicznych portalach filmowych serial posiada bardzo słabą notę. Tak samo wygląda z resztą Rotten Tomatoes. Być może ktoś kiedyś odważy się sięgnąć jeszcze po uniwersum Wiedźmina, przeczyta książki Andrzeja Sapkowskiego i dojdzie do wniosku, że tam nie trzeba nic poprawiać ani usuwać bo to… gotowy samograj.

Blood Origin nie pomoże obecność Michelle Yeoh, dodanie Jaskra w nadziei na to, że przyciągnie widownię, ładna skądinąd muzyczka w tle czy nawet przepiękna Islandia (w końcu to żadna zasługa twórców serialu, a malowniczego krajobrazu). Lauren Hissrich z ferajną mocno się przeliczyli, a serialowe produkcje spod znaku fantasy stoją właśnie na krawędzi nad przepaścią.

Rozgoryczenie fanów, nietrafione i nieuzasadnione decyzje twórców, coraz gorsze wyniki oglądalności, aż wreszcie odejście najlepszego i kojarzonego z serialem aktora może w końcu zakończą ten festiwal żenady i grafomaństwa w wykonaniu showrunnerów i otrzymamy Wiedźmina na jakiego zasługujemy. Nie stanie się to ani dziś, ani jutro, ale mam nadzieję że to powolny koniec generycznego fantasy, które równie dobrze mogłoby być emitowane w środku nocy w telewizji obok Xeny – wojowniczej księżniczki. Tutaj chociaż jest jakiś sentyment, Wiedźmina czy Rings of Power szybko spowije mgła niepamięci.

Moja ocena:

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *