Uwaga! Możliwe spoilery!
Zabierając się na świeżo do pisania moich odczuć względem najnowszego sezonu Wiedźmina (The Witcher, 2021) wciąż jeszcze targają mną emocje. W przeddzień urodzin otrzymałam prezent – nowe przygody Geralta z Rivii. Niestety jak się okazało, całkowicie nietrafiony. Jest mi na pewno łatwiej niż osobom, które naprawdę należą do oddanych fanów książek i gier. Czytałam i grałam w gry, ale podchodzę do tego uniwersum ze sporym dystansem i nie jestem tak mocno zżyta z postaciami. Niemniej jednak tak jak wielu, ucieszyła mnie informacja o kontynuacji hitu Netflixa ponieważ miałam nadzieję, że twórcy wyciągną wnioski, poprawią to i owo i w 2021 roku otrzymamy Wiedźmina na jakiego zasługujemy. Dwa lata temu w mojej recenzji wytknęłam bolączki produkcji (zarówno te w scenariuszu jak i techniczne) jak również zwróciłam uwagę na całkiem dobre aspekty. Dobrych momentów Wiedźmin miał bowiem naprawdę sporo.
O, ja naiwna! Przecież to Netflix. Okazuje się, że nie wystarczy mieć dużego budżetu (coś między 80-90 milionów dolarów), by stworzyć dobrą adaptację.
Oczywistym jest, że zmiany względem książkowego pierwowzoru musiały tu się pojawić, ale czym innym jest dodanie kilku smaczków, a zupełnie czymś innym przerobienie rysu postaci i historii znanej z książek tak, że zostają praktycznie tylko nazwy własne.
Mam to szczęście, że nowa część serialu nie rozrywa mi serca, bo jak wspomniałam nie należę do fandomu, ale totalnie rozumiem negatywne komentarze i krytykę i jestem zwyczajnie po ludzku zawiedziona tym, co zobaczyłam.
Tę recenzję piszę z perspektywy osoby, która kocha kino, dobre seriale i oczekuje od produkcji fantasy wartkiej akcji, angażujących dialogów, interesujących postaci i relacji pomiędzy nimi, a także świata innego niż mój własny – pełnego magii, potworów, cieni i mroku. Jednakże po prostu nie mogę nie zwrócić uwagi na rażące różnice i przeinaczenie wielu kluczowych dla sagi wydarzeń. Jak bardzo można spartaczyć gotowego samograja jakim jest twórczość pana Andrzeja Sapkowskiego wie tylko ekipa Netflixa z showrunnerką Lauren Schmidt Hissrich na czele.

Serial zaczyna się całkiem dobrze bo mamy tutaj historię Nivellena (opartą na motywach opowiadania Ziarno prawdy), która nawet angażuje i raczy kilkoma zgrabnymi scenami. Bruxa pod postacią pięknej dziewczyny, z kolejnymi minutami przypominającej zjawę z najstraszniejszych japońskich horrorów prezentuje się na ekranie jak należy, a między Nivellenem, a Białym Wilkiem czuć napięcie. Lokacje jak na to, co ujrzałam w dalszej części serialu również są zgrabnie dobrane. Co więc z tego, kiedy przechodzimy do drugiego odcinka i czar pryska?
Nie sposób wymienić wszystkich głupot i odstępstw od pierwowzoru. Odstępstwa to jedno, ale wymyślenie czegoś kompletnie niepasującego, a zarazem nielogicznego to drugie.
I tak w niedostępnej dla postronnych pilnie strzeżonej twierdzy wiedźminów w Kaer Morhen pojawiają się prostytutki, które uciekają potem na wpół roznegliżowane na pewną śmierć na mrozie w górach. Eskel zostaje butnym młodzieńcem, którego twórcy postanawiają ukatrupić po kilku minutach. Vesemir w prawdzie wygląda jak Vesemir, ale już na pewno się tak nie zachowuje i to jemu Geralt musi udzielać rad i być dla niego kimś w rodzaju mentora. Yennefer traci magiczną moc i tuła się po świecie, a Triss nadal jest totalnie nijaka mimo, że postanowiono tym razem przefarbować włosy Anny Shaffer na rudo (efekt w połączeniu z ciemnymi brwiami i ciemniejszą skórą jest jaki jest). Za to Fringilla zaprzyjaźnia się z Franceską królową elfów, a na każdym kroku w ich wspólnych scenach mamy motyw girlpower.

Jak w tym chaosie ma powstać spójna, logiczna historia zrozumiała dla widza? Wymysły netflixowej ekipy przypominają mi o sytuacji, w której znalazł się serial Gra o Tron. Z tym, że tam zabrakło materiału książkowego i to właśnie wtedy gdy „Dedeki” (scenarzyści David Benioff i D.B. Weiss) dodali swoje pomysły powstała największa katastrofa – losy postaci potoczyły się w taki sposób, że do dziś ostatni sezon tego niegdyś znakomitego serialu jest obiektem drwin i heheszków.
Zaznajomieni z treścią książek czy nawet gier znajdują się w ciut lepszej sytuacji ponieważ są w stanie dojść do tego kto jest kim, przypomnieć sobie coś z opowiadań czy nocnych sesji przy monitorze komputera.
Największy chaos pojawi się w głowie widza, który książek nie czytał czy też ani razu nie włączył gry, a właściwej interpretacji wydarzeń nie ułatwi to, że tak jak w sezonie pierwszym mamy do czynienia z poucinanymi wątkami, chaotyczną narracją i brakiem interakcji pomiędzy bohaterami.
Krwiste dialogi, humor, liczne smaczki, rozterki postaci jak już niejednokrotnie pisałam są wpisane w świat Wiedźmina, są jego ważną częścią i stanowią o jego oryginalności. Tymczasem pomiędzy Yen, a Geraltem nie da się wyczuć żadnej chemii, między Ciri, a białowłosym mutantem też nie iskrzy jak powinno, nie czuć większych emocji czy też zaangażowania. Jest drętwo, miałko i nawet ponowne wprowadzenie postaci Jaskra nie przydaje produkcji walorów. Bard nie jest ani śmieszny, ani charakterny, a jego nowa pieśń szybko popadnie w zapomnienie w przeciwieństwie do ballady Grosza daj wiedźminowi.
Oglądając nową odsłonę Wiedźmina utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że podczas castingu popełniono wiele pomyłek.
Nietety Anya Chalotra w roli Yennefer kompletnie się nie odnajduje z racji młodego wieku, a wspominałam w recenzji pierwszego sezonu serialu że potrafi grać i jest jego jasnym punktem. 25-latka ma w sobie więcej dziewczęcego wdzięku niż zmysłowej kobiecości i tajemnicy. Oczywiście aktorce nie pomaga scenariuszowa zawierucha, kiedy to Yen pozbawiona magii po bitwie o Sodden tuła się to tu to tam, wpada w przeróżne pułapki i mówiąc oględnie traci swój pazur. Postać tę kładzie wątek,w którym Yennefer chce poświęcić Cirillę w zamian za moce, które miałaby odzyskać. No jak po czymś takim Geralt miałby zaufać czarodziejce, a my moglibyśmy uwierzyć w prawdziwą miłość tej pary i czyste intencje? Yennefer najlepiej odtworzyłaby aktorka około 35-40 roku życia (wystarczy sobie przypomnieć jak przekonująco zdołała oddać tę postać Grażyna Wolszczak w polskiej wersji sprzed niemal dwudziestu lat).

Duży problem mam również z odtwórczynią roli Fringillii Vigo i to już nawet nie chodzi o to, że czarnoskóra Mimi Ndiveni tak bardzo odbiega wyglądem od książkowego pierwowzoru. Jej aktorskie zdolności określiłabym jako przeciętne lub nawet słabe. Nie ma różnicy czy targają nią większe emocje czy też pozwala sobie na chwilę zadumy, jej głos praktycznie zawsze brzmi tak samo, a oczy utkwione w jednym punkcie nie wyrażają zbyt wiele. Nie wierzę, że nie było lepszej aktorki do tej roli.
Oczekiwania i nadzieje rozwiała także Freya Allan w roli Ciri. Muszę wspomnieć o tym co przez 2 lata stało się z twarzą panny Allan i tutaj pojawia się spory problem ponieważ widać, że ledwie dwudziestoletnia aktorka korzystała z dobrodziejstw medycyny estetycznej. Czy to jest duży problem? Tak ponieważ Ciri była dziewczynką, a z ekranu patrzy na nas naburmuszona kobieta z powiększonymi ustami, czarnymi jak smoła brwiami i nienaturalnie wydętymi policzkami. Zabiera to z pewnością urok tej postaci, jej dziewczęcość i dziecięcą żywiołowość. Niewiarygodne jak od pierwszego sezonu z 2019 roku zmieniła się buzia i mimika tej aktorki. Choć stara się jak może, względem poprzedniej odsłony wypada dość blado, a moje odczucia potęgują jeszcze dodatkowo długie ujęcia na jej twarz.

I tylko Cavilla żal
Właściwie jedynie Henry Cavill broni się tu aktorsko i zdaje się dawać od siebie więcej. W internecie mówi się, że improwizował dodając na planie kwestie z książek (zdaje się, że przeczytał je jako jedyny bo nie czytała ich na pewno ekipa pracująca nad koncepcją serialu czy scenariuszem).
Niepokojące są wieści o atmosferze w jakiej przyszło mu pracować kiedy to usiłował przekonać współpracowników, że Geralt powinien zachować się w taki a nie inny sposób, mieć więcej filozoficznych przemyśleń dokładnie tak jak książkowy pierwowzór.
To znaczy mniej więcej tyle, że między brytyjskim aktorem, a producentami serialu dochodziło do spięć na tym tle, sam Cavill mówił, że jest gotów ponieść konsekwencje gdyby tylko udało mu się uzyskać więcej wiedźmina w wiedźminie. Serce do swojej postaci widać tu bardzo wyraźnie i zdaje się, że to właśnie on dźwiga na barkach ciężar całej historii i ją rozumie. Tak jak rozumie, że jego bohater nie jest tylko gburowatym osiłkiem mruczącym swoje sławetne „mhm”, ale kimś o wiele bardziej złożonym, targanym różnymi rodzaju rozterkami.

Henry prezentuje się w scenach walk nienagannie, właśnie w takich momentach w serialu uświadczmy jakiejkolwiek dynamiki i choć producenci zaprzeczają, widać jak sceny akcji inspirowane są grą komputerową. Bijatyki i wywijanie mieczem, kilka niezłych ujęć to jednak stanowczo za mało. Nie tego oczekuje się po trwającym godzinę epizodzie. Bestiariusz w Wiedźminie jest pełen magicznych stworów i potworów i jak na ośmioodcinkową serię uświadczyliśmy ich za mało.
Nudy na pudy
I tu przechodzimy do meritum. Nowy Wiedźmin jest przeraźliwie wręcz nudny. W pewnym momencie łapałam się na tym, że oglądam kolejny odcinek bo już zaczęłam i wypada zakończyć sezon. Po dobrym otwarciu z postacią Nivellena nie zostało nic godnego uwagi. Rozmowy o niczym, konflikty mało zarysowane, długie wyprawy na końskim grzbiecie, brak atmosfery tajemnicy i zagrożenia, teleportacja bohaterów (Geralt zjawia się dokładnie tam gdzie trzeba i o której trzeba). To wszystko spowite od czasu do czasu sprawną realizacją kamery i kilkoma efektami typu slow motion. Nie ma tu nic z głębi wiedźmińskiego świata.
Twórcy zapomnieli chyba, że poprzez grę świateł i kostiumy także można zbudować odpowiedni nastrój.
Tymczasem oświetlenie jest sztuczne (zwłaszcza nocą gdy pada ostre niebieskie światło) i bezpieczne, brak tu zabawy kadrami i ekspozycją. Wciąż aktualne jest to, do czego przyczepiłam się w poprzedniej recenzji. Kostiumy mają dziwne kolory i faktury – zupełnie jakby wzięte zostały z wypożyczalni w teatrze. Yennefer przechadza się korytarzami w długiej, współczesnej brokatowej sukni jakby właśnie urwała się z balu sylwestrowego. Rekwizyty i scenografia wyglądają tak jakby dopiero co wylądowały na planie i nikt ich wcześniej nie używał. Elfy wyglądają tak jak cała reszta, nie ma w nich żadnej dostojności, wyniosłości, a jedynie co ich odróżnia od innych to spiczaste, długie uszy. Świątynia gdzie Geralt spotyka Nenneke (swoją drogą przekleństwa w jej ustach rażą) wygląda jak hinduska budowla, a posąg Melitele zaprezentowany nam jest jako postać z sześcioma rękami co wyraźnie nawiązuje do indyjskich bóstw (WTF?).

Czarodziejki w żadnym wypadku nie wyglądają zmysłowo, zapięte pod samą szyję. Erotyki, której przecież w książkach jest pełno jest tu jak na lekarstwo. Czarne proroctwa się sprawdziły i widocznie pani Hissrich uznała, że golizna uprzedmiatawia kobiety. Zapomnijmy więc o chędożeniu i roznegliżowanych damach. Co z tego, że proza Sapkowskiego ocieka erotycznymi wątkami. Za to warto włożyć w usta Yennefer tekst typu czy tu na każdym kroku musi czaić się jakiś mężczyzna?
Netflix nie rozumie, że to nie jest nasz świat tylko znane od lat uniwersum, a akcja dzieje się w fantastycznym świecie.
Tymczasem jest to zbieranina wszystkiego po trochu bez polotu, finezji i większych przemyśleń. Oglądając serial miałam wrażenie, że niektóre wątki pojawiły się tam bo tak i taki nastrój w danej chwili miała pani showrunnerka. Dlatego odebrano Wiedźminowi to z czego słynął. Odarto go z tajemnicy, brutalności (spójrzcie tylko jak kamera przesuwa się by nie było widać podrzynanych gardeł), krew pojawia się częściej niż w filmach Marvela, ale jednak również jest jej niezwykle mało. No i gdzie podział się ten humor, niewybredny dowcip?
Pastwię się już kolejny akapit, ale naprawdę nowy Wiedźmin jest produkcją nieudaną pod wieloma względami.
To kolejny poprawnie zrealizowany serial fantasy jakie można zobaczyć w telewizji. Nic ponad, nic co sprawiłoby że zbierałabym szczękę z podłogi. Niby człowiek wiedział a jednak się łudził. Na Zachodzie i za Oceanem zbiera znakomite recenzje i zdaje się, że jest skrojony właśnie pod gusta tamtejszej widowni. Nie twierdzę, że nie może się podobać bo i tu widziałam sporo pozytywnych recenzji. Być może jednak ja oczekuję od produkcji spod znaku Wiedźmina czegoś zupełnie innego i nie potrafię cieszyć się płaskim i mało charakterystycznym widowiskiem Netflixa (podobnie średnio podobała mi się animacja Wiedźmin: Zmora Wilka).

Już widać, że Netflix ma wobec Wiedźmina ogromne plany i będzie dusić ten format, bo kilka dni temu wypuścił zwiastun produkcji The Witcher: Blood Origin. Fabuła rzekomo ma skupiać się na świecie elfów 1200 lat przed wydarzeniami z udziałem Geralta. Widzowie mają także poznać pochodzenie i dalsze losy pierwszego wiedźmina. Sądząc po zwiastunie możemy się domyślać, że inność elfów wynika jedynie z koloru skóry i tych nieszczęsnych spiczastych uszu. Premiera serialu zaplanowana jest na 2022 rok podobnie jak trzecia odsłona serialu z Geraltem.
Żal tym bardziej, że materiał książkowy starczyłby spokojnie na wszystkie zaplanowane sezony (8!) i drzemie w nim ogromny potencjał. Tu nie ma sytuacji gdzie trzeba wymyślać coś na siłę bo twórca nie dokończył swojej historii (znów nawiązuję tu do Gry o tron).
Powstał niezgrabny fanfik showrunnerki, której bardziej zależało na swoim własnym widzimisię niż na dobru produkcji i oddania jej tego, co wiedźmińskie.
Dziwi to tym bardziej, że u Sapkowskiego postaci są wielowymiarowe, jest sporo silnych kobiet, są wątki homoseksualne, różnorodność – a więc wszystko to, co tak bardzo upodobał sobie Netflix w ostatnich latach. Zdumiewające, że nawet z tak wyrazistej postaci jaką jest Yennefer zdołano uczynić ciepłą kluchę, która przez cały sezon błąka się z nieprzytomnym wzrokiem sprawiając wrażenie zlęknionej dziewuszki z włosami związanymi w warkocz.

Netflix nie spłacił kredytu zaufania jakiego udzieliłam (zresztą nie tylko ja) po pierwszym sezonie. Z całym przekonaniem mogę napisać, że obawiam się trzeciego sezonu i tego jakie bzdury w nim zostaną zawarte. Wydaje się, że amerykański gigant znalazł sobie idealną markę – popularną i rozpoznawalną na całym świecie i zamierza ją wycisnąć jak tylko się da przy okazji czyniąc ze swojego serialu twór wiedźminopodobny.
Petycja „Lauren musi odejść” krążąca po internecie wyraża uczucia tysięcy widzów rozczarowanych drugim sezonem Wiedźmina. Mimo, że sama petycja tego typu raczej nie na wiele się zda, takie akcje są ważne bo nagłaśniane przez media i dają możliwość wyrażenia swojego zdania i zabrania głosu w dyskusji – w tym przypadku jest to chęć odsunięcia pani S. Hissrich od sprawowania pieczy nad ostatecznym efektem. Ogromna klapa za ogromne pieniądze.
Moja ocena drugiego sezonu:
