Recenzja filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, najnowszej polskiej produkcji dla Netflixa.
Uwaga, możliwe spoilery!
Przyznaję, film pod wiele mówiącym tytułem Wszyscy moi przyjaciele nie żyją obejrzałam tylko dlatego, że jest to dzieło polskich twórców. Temat grupki znajomych (tutaj na sylwestrowej imprezie), których grono stale maleje przez mniej lub bardziej wymyślne zgony jest wyświechtany do granic możliwości. Tylko warto zaznaczyć, że nie w polskim, a amerykańskim kinie dlatego też w ogóle zwróciłam na niego uwagę. Gdyby była to kolejna taka produkcja zza Oceanu z pewnością pominęłabym ją i szybko zapomniała jaki nosi tytuł. Dopiero 2020 rok przyniósł próbę przeniesienia świata slasherów na polskie podwórko za sprawą filmu W lesie dziś nie zaśnie nikt, a tuż przed jego końcem otrzymujemy coś co pretenduje do bycia kolejnym strrrasznym filmem skierowanym do nastolatków chłonących Netflixa, ale czy na pewno tylko do nich?
Już dawno żaden polski film nie spolaryzował odbiorców tak jak Wszyscy moi przyjaciele nie żyją. Film roku lub totalny gniot jak mawiają krytycy (i to jedno z najłagodniejszych określeń jakie można znaleźć na internetowych forach). Jedni zachwyceni, drudzy znudzeni, jeszcze inni zniesmaczeni treścią i przyrównujący go do chyba najgorszego polskiego filmu Kac Wawa. To wszystko sprawia, że film nie pozostawia widza obojętnym, wzbudza emocje i rozgrzewa dyskusje na forum. Do tego pożywkę mają widzowie, którzy na samo nazwisko Wieniawa dostają drgawek. Osobiście nigdy nie widziałam powodu, by tak wyżywać się na tej biednej dziewczynie. Przecież takich aktorek młodego pokolenia jest całe mnóstwo zwłaszcza w tak uwielbianej przez współczesną młodzież Ameryce. Jej nazwisko było też wymieniane przy okazji premiery slashera W lesie dziś nie zaśnie nikt i coś czuję, że Julia Wieniawa jako final girl zagości na ekranach jeszcze nie raz wyrastając na gwiazdę tego rodzaju kina w Polsce. Paradoksalnie film z wiosny tego roku nie dał mi tego, co daje najnowszy tytuł i choć oba filmy wyreżyserowali zupełnie inni twórcy, widać w jakim kierunku podąża młode pokolenie reżyserów, jak wielkim sentymentem darzą lata 80 czy 90 i chłoną amerykańską kulturę i Netflixa.
Zacznę od tego, że obecne tu są wielorakie nawiązania do popkultury, elementów jakie na stałe stworzyły obraz typowego amerykańskiego przedmieścia z typowymi żeby nie powiedzieć stereotypowymi młodymi ludźmi rodem ze starych już ponad 20-letnich komedii typu American Pie czy Wieczny student. Nasza młodzież też popija alkohol z czerwonych, plastikowych kubeczków grając przy tym w Beer Ponga. Całą paczkę możemy podzielić na nerdów (osobliwy Francuz o aparycji Maurice Mossa z serialu The IT Crowd), nawiedzoną outsiderkę interesującą się astrologią, hot milfa – marzenie każdego chłopaka na imprezie, prawiczków, zahukaną „cichą wodę” w skromnej sukience, porządnego gościa z zasadami, sportowca, gospodarza imprezy nie wchodźcie do gabinetu mojego ojca, alternatywki, geje, panienki na jedną noc i można tak wymieniać i wymieniać. Widać, że zabieg ten jest celowy, widzowi łatwiej śledzić wydarzenia gdy każdy z bohaterów ma określoną rolę i ani na chwilę nie odstaje od przypisanych mu cech osobowości przerysowując charakter postaci kiczowatym świątecznym sweterkiem jakiego nie powstydziłaby się sama Bridget Jones czy cekinową przykrótką sukienką ze zbyt dużym dekoltem.
Czego by nie powiedzieć o twórcach, z pewnością odrobili oni lekcje. Wiedzą co jest na topie (wspomnienie Taco Hemingwaya, Beksińskiego, którego obrazy cieszą się nadal wielkim uznaniem), przerobili również wiele dzieł ostatnich trzech dekad. Inspiracje widać gołym okiem. Dom w przepięknej malowniczej zimowej scenerii jest tak ozdobiony lampkami, że z powodzeniem mógłby startować w konkursie na najpiękniej przystrojony dom w Ameryce lub stanowić tło walki (dla tego) Kevina ze złodziejami. Sylwestrowa ekipa bawi się przy szlagierach i klasykach ery disco. Wprawne oko dostrzeże nawiązania do To właśnie miłość, Czarne Święta, Lśnienia czy mrocznych filmów Gaspara Noé. Ten miszmasz mógł błyskawicznie odbić się czkawką, ale w moim przypadku tak się nie stało. I to tylko dlatego, że odrzuciłam wszelkie oczekiwania i popłynęłam z historią fundując sobie chyba jedno z najciekawszych i najbardziej groteskowych zakończeń w polskim kinie.
Przez ostatnie 30 minut bawiłam się coraz lepiej to prawda i cieszę się, że przymknęłam oko na momentami żenujące gagi i irytujących bohaterów ponieważ inaczej nigdy nie dobrnęłabym do końca wyłączając odbiornik. Z założenia postaci miały być przerysowane, głupkowate, a ich zachowanie musiało w końcu spowodować kaskadę tragicznych wydarzeń. Problem polega na tym, że polscy widzowie w rodzimym kinie nie mieli raczej do czynienia z żartami o sikaniu podczas seksu i do bólu powtarzanymi dowcipami typu „twoja stara”. Taki humor zarezerwowany jest bowiem dla tych przemielonych już i przebrzmiałych amerykańskich komedii dla nastolatków. U nas takiego kina się nie kręci. Nie i basta.
Wszyscy moi przyjaciele nie żyją jest więc powiewem świeżości, ale zaznaczam że tutaj, w polskich realiach, w których królują komedie romantyczne z podobnymi plakatami lub ciężkie dramaty. To miks wielu znanych filmów, komedia, pastisz, groteska i horror w jednym. Przy tym reżyserowi udało się dokonać czegoś, co trudno osiągnąć przy tak rozległym aktorskim planie, a więc poprowadzić scenariusz na tyle konsekwentnie, by wszystko w finale miało sens i przyciągnęło uwagę (najciekawszy wątek stanowi tu pewien rodzinny dramat i chłopiec z siekierą).
Film nie jest pozbawiony wad lecz docenić wypadałoby naprawdę dobrą scenografię, udźwiękowienie i montaż. Może byłabym surowsza gdyby nie to, że rzeczony tytuł jest debiutem Jana Belcla który dotychczas asystował jedynie na planie Planety singli. Tutaj zajął się nie tyle samą reżyserią, co scenariuszem i montażem. Młody twórca na pewno miał pomysł na swój film i to widać od pierwszych do ostatnich sekund filmu. Spróbował zrobić coś czego jeszcze w polskim kinie nie było, potrafił poprowadzić swoich aktorów (wiadomo, że jedni wypadli nieco lepiej, a niektórzy staną się po prostu mglistym wspomnieniem) i miał wizję totalnie szalonego, krwawego zakończenia, które w obrębie filmu zdało egzamin, a zamiast ciarek żenady najzwyczajniej wywołało śmiech i kiwanie głową z niedowierzaniem.
Daleka jestem od tego, by porównywać go do Tarantino głównie z uwagi na debiut. Choć pewnie ten uznany reżyser mógł zainspirować polskiego twórcę przy tworzeniu spektakularnej końcówki. Takie głosy niejednokrotnie powtarzają się na forach, nie chcę jednak popaść w przesadę bo przed Janem Belclem pewnie jeszcze kolejne dzieła i długa droga, w której może pokazać w jaką stronę chce pójść. Daję jednak dużego plusa (i ocenę wyżej niż miałam w zamiarze) za zabawę konwencją i próbę zrobienia polskiego filmu inaczej, z przekąsem puszczając oko do widza. Horror nigdy nie był moim ulubionym gatunkiem, ale zmyślna mieszanka przypadła mi do gustu. Paradoksalnie film może okazać się dobrą rozrywką także dla nieco bardziej doświadczonego widza bo to właśnie on odnajdzie te wszystkie smaczki i nawiązania do dzieł popkultury (usłyszymy nawet głos jedynego takiego Jarosława Boberka). Nie bez powodu moja recenzja ukazuje się 30 grudnia, a więc w przeddzień Sylwestra. Być może będziecie po tej stronie barykady co ja i seans na Nowy Rok okaże się udany.
Moja ocena:
Bardzo ciekawy blog 🙂 Przyjemnie się czyta 😉