Recenzja „Wiedźmina” od Netflixa.

Uwaga! Możliwe spoilery!

Pierwsze wzmianki o planowanej odcinkowej produkcji z uniwersum Wiedźmina docierały do nas już w 2017 roku. Bez wątpienia szum wokół tej produkcji narastał z każdym dniem i już od samego początku wzbudzał kontrowersje. Cóż się dziwić, opowiadania Andrzeja Sapkowskiego zajmują szczególne miejsce w sercach wielu Polaków, a ci którzy dojrzewali wraz z grami studio CD Projekt Red o Geralcie z Rivii czekali na godną produkcję filmową.

Lata temu także u nas porwano się na ekranizację sagi. Powstał serial oraz film fabularny, w których przewinęły się same znane aktorskie nazwiska – od Michała Żebrowskiego w tytułowej roli, Zbigniewa Zamachowskiego, Grażyny Wolszczak, Anny Wiśniewskiej po Andrzeja Chyrę. Skromny budżet czy kiepskie efekty specjalne do dziś wywołują drwiny internautów, choć u niektórych przywołują też silne uczucie nostalgii. Mimo niewielkich środków, skromnych kostiumów, adaptacja całkiem wiernie oddała ducha książek Sapkowskiego, dobrano piękne lokacje i choć niemal każdy kojarzy tę produkcję z gumowym smoczkiem i fatalnymi efektami specjalnymi, nie sposób jej odmówić uroku i tego, że nie pominęła najistotniejszych szczegółów fabularnych (choćby ukazując dzieciństwo Wiedźmina i jego przemianę).

Mimo, że opowiadania czytałam już dawno i nie należę do ścisłej czołówki fandomu Wiedźmina, wiązałam z produkcją Netflixa ogromne nadzieje. Wiecie, w końcu to nasz polski Wiedźmin, nasza duma – to taki świąteczny prezent na Gwiazdkę, można szykować strawę i oglądać. Budżet był spory jak na pierwszy z siedmiu zaplanowanych sezonów. Ekipa dysponowała nie tylko dużymi środkami pieniężnymi, ale także zgrabną grupą specjalistów od efektów specjalnych (zaangażowano również Tomasza Bagińskiego). Część zdjęć miała być kręcona w Polsce w Podzamczu, część w Hiszpanii, Nowym Jorku, a także w Budapeszcie.

Nic więc dziwnego, że żywe dyskusje po premierze nowej odsłony przygód Geralta mają miejsce przede wszystkim właśnie wśród rodaków. Trzeba oddać sprawiedliwość. W moim odczuciu nie jest aż tak źle jak twierdzi część recenzentów, ale nie jest też tak wspaniale jakby można było sobie tego życzyć. Serial Wiedźmin jest poprawny i z pewnością ma swoje mocne strony, ale twórców czeka jeszcze sporo pracy. Być może z drugim sezonem zostaną poprawione niedoróbki, a ekipa pracująca przy materiale źródłowym wyciągnie wnioski z uczciwej krytyki nie tylko zagorzałych wielbicieli książek o Wiedźminie, ale też tych, którzy po raz pierwszy poznali tę wyjątkową i złożoną historię.

Niestety internet rządzi się swoimi prawami i lubi popadać w skrajność toteż konstruktywnej krytyki nie ujrzymy zbyt wiele. Wielką przesadą jest stawianie najniższej możliwej oceny Wiedźminowi za niezgodność z pierwowzorem lub własnymi wyobrażeniami, czy recenzowanie całego serialu jedynie po seansie dwóch lub trzech odcinków. Z wielu wpisów można także wyczytać takie oto przesłanie: cieszcie się Polacy gdyż wielki pan Netflix łaskawie wyłożył miliony na produkcję serialu polskiego pisarza. Powinniście być wdzięczni, zawrzeć gęby i nie krytykować tylko grzecznie oglądać. Hola! Akurat twórczość Sapkowskiego i wspaniały świat jaki stworzył zasługuje na to, by przenieść go na ekran. Toż to nieopisany i niewyczerpany potencjał, wielkie źródło inspiracji i piszę to bez cienia ironii. Andrzej Sapkowski czerpie przecież z niezmierzonego bogactwa kultur, folkloru, baśni i świata fantasy i potrafi to wszystko połączyć w jedną spójną całość.

Za reżyserię serialu odpowiada Lauren Schmidt Hissrich jak sama o sobie pisze uwielbiająca silne i niezależne kobiety z mieczami (może dlatego Yennefer tak odważnie walczy posługując się mieczem zamiast czarować jak na magiczkę przystało). Nie żeby Wiedźmin potrzebował całego tego feministycznego zgiełku. Andrzej Sapkowski wykreował przecież wiele silnych, kobiecych, zmysłowych postaci, czarodziejek potrafiących owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę.

Nie wiem jedynie co kierowało osobami odpowiedzialnymi za wybór obsady, by zmieniać wygląd najbardziej kluczowych dla sagi postaci. Pal licho czarnoskórych elfów czy Driady z Brokilonu nazwane pieszczotliwie przez internautów Driadami z Brooklynu z dzidami w dłoniach zamiast łuków. Na to naprawdę można przymknąć jeszcze oko znając ostatnie produkcje platformy Netflix, ot inwencja twórcza i wszędobylska poprawność polityczna gdzie wszystkich ma być po równo. Zmieniane wyglądu najważniejszych postaci w dodatku utrwalonego przez kolejne wydania bardzo popularnej gry komputerowej to strzał w stopę.

Największym zaskoczeniem może się okazać więc wybór aktorek wcielających się w role Triss Merigold czy Fringilli Vigo. Wizerunek Triss utrwalił się przede wszystkim dzięki grom – wizualizowana jako bladolica płomiennowłosa charyzmatyczna czarodziejka, w serialu jest pozbawioną charyzmy ciemnowłosą kobietą w dodatku totalnie nie odnajdującą wspólnego języka z Geraltem, odgrywającą marginalną wręcz rolę w bitwie o Wzgórze Sodden, by ustąpić głównej kobiecej protagonistce Yennefer. Być może Anna Schaffer w roli Triss będzie miała jeszcze co pokazać w kolejnych odsłonach, ale już teraz po premierze pierwszego sezonu uznaję jej występ jako jedno ze słabszych ogniw serialu.

Nie tylko wygląd postaci został zmieniony. Całkowicie nietrafionym według mnie zabiegiem jest uczynienie z królowej Calanthe zapijaczonego i wulgarnego babsztyla upapranego posoką swoich pokonanych przeciwników. Słynąca ze swojej rozwagi, mądrości, gracji, elegancji ale i stanowczości Lwica z Cintry nie posiada nic ze swojego książkowego pierwowzoru. Calanthe w wykonaniu Ewy Wiśniewskiej jednak przemawia do mnie bardziej.

Postać czarodziejki Yennefer z Vengerbergu gra zaledwie 23-letnia Anya Chalotra, której młodość i brak doświadczenia mogłyby stanowić przeszkodę w następnych odsłonach. Yen staje się kobietą dojrzałą, zmysłową, pewną siebie i swojej wartości. Już wcześniej do tej roli najchętniej przymierzano Evę Green (naczelna wampirzyca Hollywood ma w sobie coś demonicznego i przepiękne, przenikliwe zimne spojrzenie). Niestety aktorka nie była zainteresowana wzięciem udziału w produkcji, a i twórcy od początku zaznaczyli że nie będą mogli sobie pozwolić na zatrudnienie pierwszej ligi aktorskiej Hollywood. Chalotrze nie można jednak odmówić charyzmy i aktorsko w wielu momentach wypada dobrze (zwłaszcza w historii jej drogi i przeistaczania się w potężną magiczkę). Yen o aparycji nastolatki wypada trochę mało wiarygodnie i jak na razie jest to mój główny zarzut. Kruczowłosa Anya niewątpliwie stanowi ozdobę serialu, a co ucieszy również płeć męską często pokazuje swoje wdzięki na ekranie.

Nie mniej ważny wątek księżniczki Cirilli toczy się równolegle w serialu i wciąż przeplata pomiędzy wydarzeniami z życia Geralta i Yennefer. Już od zdjęć promocyjnych właśnie Ciri spodobała mi się najbardziej. Mimo, że Freya Allen jest o wiele starsza niż książkowa tajemnicza królewna obdarzona wielką mocą, jej gra przykuwa wzrok. Jest niewinna, delikatna, a jej oczy wyrażają wiele emocji. To jak na razie jeden ze słabiej rozwiniętych wątków w serialu (pominięto całkowicie wcześniejsze spotkanie z Geraltem i rodzącą się powoli przyjaźń) dlatego ich konfrontacja nie wzbudza takich emocji i nie dostarcza wzruszeń jak powinna. Postać Lwiątka z Cintry z pewnością jednak ma jeszcze wiele do zaoferowania i tylko czekać jak rozwinie się w przyszłych sezonach.

Mimo, że wielu wykazywało zaniepokojenie wyborem Henry’ego Cavilla do roli Geralta, trzeba przyznać że mrukliwy, małomówny osiłek sprawdza się na ekranie. Choć może aktor nie rozwinął jeszcze swoich skrzydeł w pełni, jest na dobrej drodze, by stać się najjaśniejszym punktem całego serialu i to głównie dla niego czekam na dalsze pomysły twórców i przedstawienie ich w drugim sezonie. Od Cavilla nie można oderwać wzroku, ma coś hipnotyzującego w spojrzeniu, choć jest on wciąż momentami zbyt wymuskany i za ładny jak na Wiedźmina, myślę że to właśnie jego gra jest całkiem miłym zaskoczeniem. W dodatku zdecydowaną większość scen walk i potyczek z potworami wykonał samodzielnie bez pomocy dublera, a to zawsze warto docenić. Jego atletyczna sylwetka greckiego herosa momentami w zwiastunach prezentowała się karykaturalnie. Na szczęście w serialu nie razi to już aż tak bardzo. Cavill ma ten problem, że nie pozbędzie się łatwo łatki przystojniaka, a charakteryzacja na Wiedźmina nie jest w stanie ukryć jego gładkiej i przystojnej twarzy.

Mówiąc o Geralcie nie sposób nie ustosunkować się do jego towarzysza podróży – Jaskra granego przez Joey’a Batey. To całkiem pocieszny bard obdarzony dźwięcznym głosem, wprowadza odrobinę humoru pozwalając sobie na częste docinki (piosnka Toss a Coin to Your Witcher O’Valley of Plenty/Grosza daj Wiedźminowi, sakiewką potrząśnij pewnie do dziś nie może Wam wyjść z głowy). Choć akurat ta pieśń nie bardzo przypadła mi do gustu, w obrębie serialu sprawdza się świetnie i dobrze współgra z relacją tychże bohaterów. Bard przypomina tu trochę Osła, który przyczepił się do gburowatego Shreka i stanowi dla niego balast w czasie wspólnych wędrówek wciąż zasypując go pytaniami i nieustannie mieląc ozorem.

Na drugim planie warto też wyróżnić Jeremy’ego Crawforda w roli Yarpena Zigrina. Aktor idealnie się sprawdza w roli zadziornego krasnoluda. Towarzysz polowania na złotego smoka Villentretenmertha mimo, że dał w serialu dość krótki popis, jest tak charakterystyczny, że nie sposób o nim zapomnieć. Idealny casting.

Krytyka Wiedźmina zaczyna się tak naprawdę wtedy kiedy przychodzi mi oceniać serial od strony realizatorskiej. Jeśli przyjrzeć się samej produkcji jest tu wiele niedoróbek, które dziwią w produkcji takiego formatu. Niewyraźne, rozmyte i niedopracowane tło powodujące poczucie że obcujemy z czymś plastikowym i sztucznym. Ostre oświetlenie i flary w lesie w Brokilonie, nieprzemyślane kadry (scena z elfem i pojmanymi Geraltem i Jaskrem i filmowanie spomiędzy ramion bohaterów), to tylko niektóre z grzeszków ekipy filmowej.

W dodatku dochodzą do tego dość skromne i często nietrafione kostiumy (zbroja żołnierzy Nilfaargdu) nienagannie wyprasowane i wyglądające tak, jakby zostały dopiero co wyjęte z wypożyczalni. Z tego też powodu Wiedźmin nie uniknął złośliwych porównań do Korony królów rodem z teatru telewizji. Brak tu odwagi w budowaniu świata czy zabawy kolorem i cieniami by podkreślić nastrój grozy. Wszystko widzimy tu w sterylnych barwach. Być może to właśnie przeszkadza wielu krytykom w odbiorze – co z tego, że jest tu sporo gore, brutalnych scen i krwi skoro nie ma właśnie tak potrzebnego brudu i mroku, by to podkreślić. Zamiast tego obraz jest gładki i czysty kiedy sceny wręcz proszą o coś innego.

W niektórych sekwencjach razić może również niedobór statystów (znów kłania się tu bitwa o Wzgórze Sodden) i uboga scenografia. Powyższe mankamenty kontrastują z dobrze wykreowanymi potworami – ghulami, kikimorą czy strzygą (diaboła Silvana pominę z grzeczności ponieważ w ogóle nie przypadł mi do gustu przypominając odrobinę pokracznego Fauna z filmu Guilermo del Toro z 2006 roku). Mam nadzieję, że dane będzie nam ujrzeć jeszcze więcej potworów i pomysłów na nie, bo przecież bestiariusz stanowi żelazny punkt opowieści o Wiedźminie.

Nie do końca przemawia do mnie również sposób prowadzenia narracji. Pomiędzy kolejnymi historiami wkrada się chaos. Jeśli widz zna książki czy nawet gry, o tyle dobrze gdyż jest jeszcze w stanie zrozumieć kolejne wydarzenia. Dla widzów, którzy pierwszy raz mają do czynienia z historią Geralta z Rivii może się to okazać bardzo trudne. Doświadczamy licznych przeskoków czasowych i wymieszania wątków, akcja pędzi na łeb na szyję, postaci które dopiero co zginęły pojawiają się w następnych sekwencjach. Wszędobylski chaos nie ułatwia widzowi wczuć się w historię ani nawet zdać sobie sprawy ile czasu minęło od poprzedniej sceny. Ten pęd powoduje również brak poczucia zżycia się z bohaterami, co jest niezwykle istotne w serialu opartym na relacjach i dialogach.

A jeśli już mowa o dialogach, te zostały okrojone do minimum. Wprowadzono istotne zmiany w fabule, co akurat nie jest niczym zaskakującym i czasem wychodzi serialowi na dobre. Wiele jednak scen i historii pozbawiono znaczenia, całej esencji i najciekawszych wątków oraz humoru (choćby motyw dżina z Ostatniego Życzenia), zastępując je wymysłami Netflixowej ekipy.

To co jednak zdecydowanie udało się w Wiedźminie to choreografia scen walk. Zwłaszcza rzeź w Blaviken prezentuje się wręcz nienagannie. Cavill odstawia niezwykle sprawny taniec z mieczem i ścina kolejne głowy. Tutaj operatorzy kamer i montażyści robią to, czego brak w samym serialu – proponują różnorodne rozwiązania, kadry, przyspieszenia, zwolnienia i cięcia. Dzięki temu walki są ciekawe, dynamiczne, przejrzyste, są widowiskiem na które aż chce się patrzeć i których nie powstydziłyby się obecnie filmy akcji.

Na całe szczęście twórcy Wiedźmina nie zrezygnowali z kategorii R tak więc jest w serialu sporo wulgaryzmów, odrobina (jak na razie) chędożenia i specyficznego humoru – zatem tego wszystkiego co tę sagę definiuje. Cała proza Sapkowskiego wręcz ocieka smaczkami, a to w dialogach, a to w opisach zmysłowych uniesień i choć w języku angielskim bardzo ciężko oddać charakter wymowy bohaterów i stylizację językową, to już w naszej rodzimej wersji tłumacze pokusili się o odpowiednie słownictwo.

Efekt jest zaskakujący. W polskim przekładzie z dubbingiem to się naprawdę udało i nie uwierzyłabym nigdy, bo jestem wielką przeciwniczką dubbingowania filmów z aktorami, gdybym nie usłyszała rezultatu na własne uszy. Ale jeśli Wiedźmin otrzymał niski, głęboki głos Michała Żebrowskiego i w dodatku wypowiada słynną kwestię żebyś pękł, skurwysynu. Wielu widzów uśmiechnie się mimowolnie i doceni dobrą robotę tłumaczy i aktorów.

Polski dubbing wypada więc naprawdę dobrze zachowując stylizację językową przypominającą tę z książek, co jeszcze bardziej oddaje klimat Wiedźmina i jego folklor. Z takich akcentów warto jeszcze wspomnieć epizodyczny występ Macieja Musiała w roli Sir Lazlo. Jestem daleka od krytykowania tego młodego aktora za to, że jego postać gościła na ekranie jakieś pięć minut. Wypowiedział swoje kwestie tak, że nie odstawał ani poziomem gry ani akcentem od innych aktorów mu partnerujących. Bez wątpienia praca na planie takiego serialu to spora przygoda i kto wie, może nie ostatnia zagraniczna produkcja w jego filmografii. Wieszanie psów na tym aktorze jest nie na miejscu (bardzo proszę przejrzeć dokładnie początki aktorskie choćby Johnny’ego Deppa).

W kwestii czołówki Wiedźmina nie można powiedzieć zbyt wiele bo i tutaj cięcia budżetowe są widoczne. Brak tu takiego openingu z prawdziwego zdarzenia. Zamiast tego słyszymy fragment wpadającego w ucho motywu przewodniego trwającego dosłownie kilka sekund. Bardzo dobrym pomysłem było ukazanie w czołówce kolejnych medalionów – tak mocno związanych z bohaterami. Geralt i znak wilka, Yennefer i obsydianowa gwiazda, a także Ciri i jaskółka pojawią się w różnych konfiguracjach i jest to niewątpliwie smaczek i coś, co oddaje ducha opowieści wiedźmińskich. Doskonale pokrywają się także z tym, co widz ujrzy na ekranie gdyż to właśnie losy Geralta, Yennefer i Ciri będą główną osią całej produkcji.

Serial Wiedźmin rozczaruje przede wszystkim tych, którzy liczą na wierną ekranizację ich ulubionych opowiadań (w tej kwestii już lepiej sprawdza się polski serial z 2002 roku z muzyką nieodżałowanego Grzegorza Ciechowskiego). Twórcy pozwalają sobie na dużą ingerencję w materiał źródłowy nie tylko w kwestii obsady, ale przede wszystkim zdarzeń, mieszają chronologię, szatkują kolejne sceny wkładając w usta aktorów dialogi, które nie są w stanie przybliżyć w pierwszym sezonie postaci tak, by widz poczuł z nimi większą więź.

To właśnie ze strony najbardziej zagorzałych fanów książek i gier komputerowych o Wiedźminie serial spotyka największa krytyka. Dopóki nie będą oni w stanie odrzucić swoich osobistych wyobrażeń na temat ulubionego bohatera i nie porzucą marzeń o wiernej adaptacji dzieła Sapkowskiego, nie będą potrafili cieszyć się widowiskiem Netflixa.

W Hollywood raczej nie powstanie serial czy film wiernie oddający ducha książek, przedstawiający wiarygodnie występujące w niej rasy czy magiczne stworzenia. Miły wyjątek stanowi trylogia Władca Pierścieni Petera Jacksona. Wiedźmin to serial dla mas, ma porwać jak największą rzeszę odbiorców na świecie, zarobić mnóstwo pieniędzy i zapewnić rozrywkę w długie wieczory. To wreszcie zupełnie inna mentalność, specyficzny sposób tworzenia filmów w oderwaniu od przywoływanych tak często mitologii słowiańskiej, polskich czy nawet arturiańskich legend. Amerykańscy twórcy nie są w stanie wyczuć tego klimatu ponieważ jest im on obcy i stanowi nieuchwytną egzotykę. Nie zależy im na tym, chcą jedynie zrobić adaptację po swojemu i nadać produkcji swoją własną jakość, aby przekonać do niej jak najwięcej widzów na świecie.

Wiedźmin póki co jest poprawny, miejscami przeciętny, ale nie bardzo dobry i na pewno poniżej pokładanych w nim nadziei i oczekiwań. Czas pokaże w jaką stronę twórcy serialu pójdą, czy zdobędą się na bardziej wyrafinowane pomysły w ukazywaniu tak wspaniałego świata pełnego elfów, czarownic i magicznych stworów, a przede wszystkim większą zabawę światłem oraz ciekawsze kadry (jak choćby ten z pierwszego odcinka ukazujący samotną sarnę na mokradłach).

Sezon pierwszy często ma o wiele skromniejszy budżet niż dalsze części. Z czasem okaże się czy sukces pozwoli tej produkcji rozwinąć w pełni skrzydła. Potencjał w Wiedźminie niewątpliwie drzemie, a efekty pracy ekipy ujrzymy w drugim sezonie w 2021 roku. Fajne mamy czasy, że doczekaliśmy się poważnej, wysokobudżetowej produkcji o Geralcie z Rivii w dodatku rozplanowanej na kolejne lata i siedem sezonów. Jeszcze wiele więc może się okazać na przestrzeni dalszych lat emitowania serialu. Za wcześnie by mówić mu nie, za wcześnie by mówić tak.

Moja ocena:

6,5 z nadzieją na lepszą kontynuację

Categories: Recenzja Seriale

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *