Squid Game (2021) – recenzja koreańskiego hitu Netflixa.
Uwaga! Możliwe spoilery!
Netflix od kilku lat serwuje swoim widzom różnego rodzaju produkcje, a ich celem jest pochłonąć jak największą ilość naszego czasu. Dosłownie nic (zwłaszcza w okresie pandemii) nie pożera tak dużej ilości godzin jak kolejne seriale. Absolutnym hitem ostatnich dni jest koreańska seria zatytułowana Squid Game (오징어 게임, co można przetłumaczyć na język polski jako grę w kalmara). Nieważne co sądzicie o tym serialu, pozostaje on niekwestionowanym królem ramówki tej gigantycznej platformy i nie pozostawia nikogo obojętnym.
Głównym bohaterem serialu jest Gi-hun Seong (grany przez Jung-Jae Lee znanego z filmów Sin-se-gae czy I nas zbaw ode złego). Człowiek, który nie potrafi odbić się od finansowego dna, wykorzystując i okradając nawet własną, schorowaną matkę w podeszłym wieku. Tonie w długach i ucieka przed typami, którzy chcą odzyskać pieniądze. To ryzykant, który ostatnie monety jest w stanie postawić na wyścigi konne. Nie para się uczciwą pracą, od dłuższego czasu popadając w coraz większe długi, uchylając się od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Prawdopodobnie z tego powodu rozpadło się też jego małżeństwo i tak rzadko widuje się z dziesięcioletnią córką. Jego życie ma szansę się odmienić gdy dostaje zaproszenie do wzięcia udziału w grze. Nagrodą za pokonanie konkurentów ma być niewyobrażalnie wielka suma pieniędzy. Cena jaką przyjdzie mu zapłacić będzie jednak najwyższa. Stawką jest bowiem człowieczeństwo.
Ludzie z marginesu, szumowiny, drobne złodziejaszki, oszuści, gangsterzy, a nawet mordercy – wszyscy kryją w sobie mroczne historie i pragną bogactwa bo tylko to jest w stanie zakończyć ich problemy i wydostać z nędzy. Dochodzą do punktu, od którego w ich mniemaniu nie ma odwrotu. Powrót oznacza przegrane życie, sromotną porażkę, drwiny, roztrząsanie wciąż tych samych problemów. Mimo, że w rozgrywkach uczestnicy mogą stracić życie, dla nich samych jest ono mniej warte niż worek z miliardami Wonów. A mowa tu o 456 osobach z tym samym pragnieniem – rozpocząć życie od nowa. I to o wiele lepsze od poprzedniego.
Bo kiedy gra się zaostrza, wszystkie chwyty są dozwolone, a ludzie doprowadzeni do ostateczności są w stanie poświęcić wszystko (wspomnijcie te słowa przy okazji gry ze szklanym mostem lub gry w kulki). Gdy gasną światła należy czuwać bo nigdy nie wiemy, z której strony nastąpi atak i czy to nie my będziemy kolejną ofiarą.
Jak sam podkreślił w jednym z wywiadów – wytyka nasz konsumpcjonizm, wyścig szczurów, w którym biorą udział ludzie dorośli. W pogoni za pieniędzmi, pozycją człowiek zapomina o tym, co w życiu ważne i wielu już dawno zgubiło właściwą ścieżkę zapominając o wartościach i poczuciu bezpieczeństwa jakie daje rodzina. To dlatego na warsztat wziął wszystkie znane gry z dzieciństwa z koreańskich podwórek. Połączenie niewinnych zabaw dla dzieci z szkarłatem rozbryzgującej się krwi stanowi ciekawy zabieg. Zatem oprócz nostalgii widz odczuwa palący w trzewiach niepokój – jak daleko posunie się człowiek w obliczu śmierci i ile zrobi dla własnych korzyści? Jak wielka jest przepaść między niewinnością jako dziecko, a świadomym czynieniem zła jako dorosły?
Forma serialu jest oczywiście przejaskrawiona, a kolejne masakry to spektakularny dodatek, w dodatku wzbogacony o klasyczną, spokojną muzykę w rytmie walca Johanna Straussa. Niepokoi jednak fakt, że z początku Netflix określił kategorię wiekową na 12 lat podczas gdy jesteśmy świadkami tak brutalnych scen.
Wspominam o tym celowo ponieważ kategoria ta szybko została zmieniona na 16+. Niesmak jednak pozostał. Czy tu również nie nachodzi przypadkiem refleksja, że obecnie człowiek jest tak znieczulony i zbombardowany różnymi środkami przekazu, aplikacjami, wiadomościami, że przestało to w pewnym momencie szokować? Pragnę podkreślić, że serial Squid Game nie jest w żadnym wypadku produkcją skierowaną do młodego widza, zwłaszcza w wieku szkolnym. I jako dorośli musimy wziąć odpowiedzialność za to jakie treści trafiają do dzieci.
Trzeba przyznać, że radzi sobie całkiem nieźle, choć produkcja z Korei Południowej nie wyzbywa się tej wszędobylskiej kliszy. Śledztwo bez wsparcia policji, ukrywanie się wśród pracowników tej przedziwnej, wielobarwnej konstrukcji angażuje widza w mroczną zagadkę. Joon-ho Hwang (grany przez Ha-joon Wi) podejmuje wielkie ryzyko po to, by dowiedzieć się co stało się z jego zaginionym bratem. Trop prowadzi do podziemnych archiwów pod gabinetem tzw. Lidera, który zdaje się przewodniczyć tej makabrycznej grze i pilnuje porządku rozgrywek.
Stanowią tło, odstrzeliwani kolejno niczym kaczki. Bezbarwne postaci, po których odejściu nikt nie zapłacze, nikt nie będzie ich szukał. Ich los nie obchodzi nawet ich samych, nie do końca zrozumiałe są motywy ich postępowania czy udziału w grze ponieważ twórcy serialu nie pozwalają nam zrozumieć. To mój główny zarzut pod adresem reżysera. Jak niewiele wiemy o tych ludziach z przypisanym numerem, z wyjątkiem kilku głównych bohaterów, których historie miały swoje rozwinięcie. Dlaczego się tam znaleźli, co nimi kieruje, aż wreszcie co czują?
Zamiast tego rozciąga się każdy odcinek (z wyjątkiem przedostatniego) do arcydługich 55 minut. Sprawna realizacja, praca kamery, trochę slow motion z ciekawą gradacją kolorystyczną, maszerujące kontrastowe uniformy pracowników z figurami geometrycznymi na maskach, wypełniają długie ujęcia zabierając czas potencjalnie ciekawszym wątkom.
Za to stanowi spory kontrast w zestawieniu z oszczędną w słowach i gestach młodziutką Sae-byeok Kang graną przez modelkę Ho-yeon Jung. Od jej przenikliwych oczu nie byłam w stanie oderwać wzroku. To bardzo dobrze napisana i poprowadzona postać. Uznanie należy się tym bardziej, że rola w Squid Game to jej fabularny debiut. Myślę, że moją irytację względem postaci nieco postrzelonej Han Mi-nye pogłębia polskie tłumaczenie dialogów, w których praktycznie wszyscy koreańscy aktorzy zwracają się się do siebie per „dupku”, a niemal każde przekleństwo w ich języku to „szlag” co kompletnie odbiera te krztyny realizmu, które jeszcze pozostały. Za sobą mam seans przynajmniej kilkunastu koreańskich produkcji i nigdy nie było to przestawione tak trywialnie jak w Squid Game.
Ogromną zaletą serialu jest relacja głównego bohatera ze staruszkiem Il-nam Oh (Yeong-su Oh) oraz koleje znajomości rozbrajającego w swej naiwności imigranta z Pakistanu Ali Abdula (Anupam Tripathi) i ambitnego, żądnego wygranej Sang-woo Jo (w tej roli Hae-soo Park). Zresztą dawny przyjaciel z podwórka okaże się bardzo złożoną postacią, której losy będą stanowić najciekawszy element tej makabrycznej układanki.
O wiele przychylniej patrzymy na serial wyprodukowany w odległej zarówno geograficznie jak i kulturowo Korei Południowej niż na serię wypuszczoną przez europejskich czy amerykańskich twórców. Ta nieuchwytna jeszcze mało znana egzotyka fascynuje i sprawia, że przymykamy oko na błędy i niedociągnięcia fabularne, których jest kilka. Również koniec za wyjątkiem delikatnego zwrotu akcji, nie zaskakuje tak bardzo jak planowano. Może wrócę do mojej wcześniejszej konkluzji, że obecnie współczesnego człowieka niewiele jest w stanie zadziwić czy zszokować. I na swój sposób to też daje do myślenia.
Moim koszmarem pozostanie chyba jednak szklany most, który zafundował mi bardzo szeroką gamę emocji. Dość niepokojąco patrzę na możliwość kontynuacji, w której bylibyśmy świadkami wendety. W końcu motyw zemsty jest ukochanym sposobem twórców stosowanym na dużym i małym ekranie od wielu lat. Pytanie tylko – czy to nie jest format na jeden sezon?
Moja ocena: