Recenzja najnowszego dzieła Tarantino w oparciu o tragiczne zdarzenie, po którym Hollywood nigdy nie będzie już takie jak przedtem.

Uwaga! Spoilery!

Kiedy tylko pojawia się choćby najmniejsza wzmianka o tym, że Quentin Tarantino kręci nowy film, w mediach wrze. Pewnego razu…w Hollywood (Once Upon a Time…in Hollywood, 2019) był chyba najbardziej oczekiwanym filmem tego roku. Pikanterii dodawał fakt, że obraz miał poruszać wciąż bolesny temat, jakim pozostaje nawet po 50 latach brutalne morderstwo żony Romana Polańskiego, początkującej aktorki Sharon Tate i jej przyjaciół. Jak ruszyć tak delikatną kwestię, by nie być posądzonym o żerowanie na osobistej tragedii, jak nie urazić bliskich ofiar morderców rodziny Mansona? Nie miałam wątpliwości, że w wykonaniu jednego z najlepszych reżyserów naszych czasów nie będzie to paskudny filmik przedstawiający wydarzenia tej tragicznej nocy z 1969 roku jak to miało miejsce w przypadku The Haunting of Sharon Tate z Hilary Duff w reżyserii Daniela Farrandsa. Takie filmopodobne coś nie powinno powstać, ba! Ktoś tu powinien puknąć się w czoło, a nie tworzyć tani slasher.

Tarantino nie miał też łatwo ze względu na krytykę. Córka Bruce’a Lee miała duże pretensje i nie spodobał jej się sposób, w jaki reżyser przywołał sylwetkę jej słynnego ojca. Od samego początku obrazowi towarzyszyły więc kontrowersje, co oczywiście wzbudzało większe zainteresowanie i stanowiło wspaniałą reklamę jeszcze przed premierą.

Do obsady najnowszego filmu Tarantino zatrudnił swoich ulubieńców Brada Pitta i Leonardo Di Caprio, w roli Sharon Tate upatrzył sobie australijską piękność Margot Robbie, a na deser zagrał na nosie niemal wszystkim i do epizodycznej roli Polańskiego zaangażował Rafała Zawieruchę znanego wcześniej tylko u nas w kraju i to raczej z dalszego planu.

Fabuła Pewnego razu…w Hollywood skupia się na nietypowej męskiej przyjaźni. Przebrzmiały nie co aktor westernów z dawnych lat Rick Dalton (Leonardo Di Caprio) oraz jego kaskader i poniekąd chłopiec na posyłki Cliff Booth (Brad Pitt), przemierzają autem ulice Los Angeles rozprawiając o problemach, racząc się widokiem nastoletnich hipisek. Rick stara się nadal grać choć czasy świetności ma za sobą, Cliff również ma coraz mniej pracy gdy jego kompan z planu gra rzadziej w filmach. Tymczasem obok Daltona przy ulicy Cielo Drive w Beverly Hills dom wynajmuje gorąca para – słynny polski reżyser Roman Polański (Rafał Zawierucha) z żoną Sharon Tate (Margot Robbie). Przeniesiemy się zatem w lata 60. Ujrzymy kolorowe, barwne Hollywood tętniące życiem i pulsujące w rytm muzyki tamtych lat.

Jeśli ktoś kiedyś twierdził, że Brad Pitt tylko ładnie wygląda i nie potrafi grać, niech dobrze przemyśli swoje słowa. Obok Di Caprio to najjaśniejszy punkt najnowszego filmu Tarantino. Niemal każda scena jest tak przez niego zagrana, że przykuwa wzrok widza i skupia go tylko na sobie. Nieważne czy pojedynkuje się z Brucem Lee (Mike Moh), popada w konflikt z rodziną Mansona czy też naprawia antenę na dachu sławnego kumpla, z opresji zawsze wychodzi zwycięsko i nie narzeka na swój los. Zwróćcie też uwagę jak Booth karmi swojego psa Brandy i jaką ma z nim relację. Miód!

To samo dotyczy Leonardo Di Caprio. Wyciągnął ile się da z roli sfrustrowanego aktora, którego najlepsze lata przeminęły i który na nowo musi się odnaleźć w przemyśle filmowym i zagrzać miejsce w Hollywood. Jego monologi są pełne emocji. Jest tu mięso, krew, pot i łzy, a Di Caprio momentami przypomina tu samego Calvina Candie, którego parę lat temu wykreował w Tarantinowskim Django. Jego spotkanie z ośmioletnią koleżanką z planu (nawiasem mówiąc fajna mała) uzmysławia mu kilka rzeczy i stawia ważne pytania.

Di Caprio ma tu zawodową rolę – może krzyczeć, płakać, wpadać w furię, strzelać z miotacza ognia i podejrzewam, że aktor bawił się w tej roli wybornie. Miał pełną swobodę, a część jego sekwencji przypomina raczej improwizację niż zaplanowane działanie. Rick Dalton jest przez to postacią odrobinę groteskową, ale też taką której nie da się nie lubić. Twardziel ma tak naprawdę bardzo miękkie wnętrze, a Di Caprio po raz kolejny pokazuje nam ogrom swoich możliwości.

Sharon Tate pojawia się w filmie tak naprawdę jako symbol. Złotowłosa piękność jawi się tu jako uosobienie dobroci i niewinności. Widzimy jeszcze to stare Hollywood gdzie śmietanka towarzyska bawi się w modnych klubach, imprezuje tańcząc do upadłego w rytm piosenek Boba Segera. Gwiazdy nie były jeszcze wtedy otoczone kordonem ochroniarzy i nie drżały o swoje bezpieczeństwo. Jak sam Polański podkreślał w wywiadach ludzie wtedy żyli inaczej, nikt nie zamykał drzwi na noc. Dopiero po brutalnym morderstwie przy Cielo Drive aktorzy zaczęli na potęgę zatrudniać ochronę, a Hollywood zmieniło się raz na zawsze.

Cieszy obecność na ekranie tej młodej kobiety, przed którą świat filmowy stał jeszcze otworem. Jest coś pięknego w scenie gdy razem z Sharon idziemy do kina, by zobaczyć filmy w których zagrała i widzimy na ekranie nie Margot Robbie, a prawdziwą Tate i fragmenty filmów z nią. Nie było tego jeszcze dużo, Sharon tak naprawdę dopiero rozpoczynała karierę w Hollywood. Tuż przed śmiercią szykowała się także do innej ważnej roli – ledwie tygodnie dzieliły ją od narodzin synka. Tarantino złożył hołd tragicznie zmarłej aktorce. Pokazał ją jako pełną życia, uśmiechniętą, słodką i dobroduszną dziewczynę lubiącą zabawę i taniec.

Margot Robbie na ekranie prezentuje się nieziemsko. Partneruje jej Rafał Zawierucha, który jako Roman Polański pojawia się tu i ówdzie w kilkuminutowych ujęciach i wypowiada kilka kwestii. Zostawmy tego biednego faceta. Internet huczał, że zrobiono z Zawieruchy gwiazdę, a tak naprawdę prawie nic nie gra, a jego sceny na pewno zostaną wycięte gdyż nie są istotne dla filmu. Są aktorzy, którzy chcieliby zostać nawet statystą w filmie Tarantino, a on dostał rolę bardzo znanego polskiego reżysera, słynnego twórcy Dziecka Rosemary, Wstrętu czy Gorzkich godów.

Tylko się cieszyć z powodu naszego rodaka. Tak, to niewątpliwy SUKCES i ładnie będzie to wyglądać w jego filmografii, a być może pomoże w zdobyciu kolejnych angaży. No który polski aktor może się jeszcze poszczycić tym, że zagrał u Tarantino? Spora część zazdrośników pewnie marzy, by poczuć wiatr we włosach u boku Margot Robbie jadąc z nią zabytkowym autem i słuchając głośno muzyki. Aktor ma dopiero 32 lata i niewykluczone, że właśnie otwierają się przed nim drzwi, które do tej pory były zamknięte. Z pewnością przeżył niezapomnianą przygodę na planie.

Miłość Quentina Tarantino do kina widać w każdym kadrze Pewnego razu…w Hollywood. Z każdym seansem można więc odkryć coś nowego. Smaczki wychwyci przede wszystkim fan starego kina zaznajomiony z historią filmu. Oto część z nich:

Serial Bounty Law, w którym grał Rick Dalton jest luźno oparty na serii Maverick z późnych lat 50. Kariera Daltona jest także oczywistym nawiązaniem do losów Clinta Eastwooda, który także wyruszył do Włoch, z tym żeby zagrać w Za garść dolarów i stać się gwiazdą tzw spaghetti westernów i całej trylogii Sergio Leone.

Marvin Schwarz grany przez Ala Pacino spotyka się z Rickiem w restauracji Musso & Frank. Ta restauracja istnieje naprawdę, z tym że na początku działalności funkcjonowała pod nazwą Musso & Frank Grill. W dawnej erze Hollywood cieszyła się ogromnym uznaniem elit i prosperuje do dnia dzisiejszego. Podobnie meksykańska knajpka El Coyote Café, którą Sharon Tate odwiedziła z przyjaciółmi tuż przed śmiercią, istnieje nadal jak i przyjmuje gości.

W filmie pojawia się postać Cass, a właściwie Mama Cass, która wpada na imprezie na Sharon i porywa ją do tańca. Mama Cass była wokalistką zespołu The Mamas and the Papas, który wylansował słynny przebój California Dreamin'. Piosenka znajduje się oczywiście w filmie z tym, że w wersji Jose Feliciano.

Jest tu naprawdę sporo gratki dla kinomana. Plakat w pokoju Ricka Daltona pochodzi z filmu The Golden Stallion z 1949 roku, a pies Polańskich wabi się Saperstein. Jest to nazwisko demonicznego doktora granego przez Ralpha Bellamy w Dziecku Rosemary.

Relacja Ricka i Cliffa była wzorowana na prawdziwej przyjaźni między aktorem Burtem Reynoldsem, a jego kaskaderem Halem Needham. Kiedy tego drugiego wyrzuciła z domu żona, wprowadził się do rezydencji bogatego kumpla. Przyjaciele mieszkali razem przez następnych 12 lat.

Nie brak tu też nawiązań do innych dzieł Tarantino. Niebieski Volkswagen Karmann Ghia Cliffa jest tym samym pojazdem, którym w Kill Bill Vol. 2 (2004) porusza się Uma Thurman.

Jako, że Quentin Tarantino uwielbia pracować z pewnymi aktorami, małe cameo zaliczają w filmie Michael Madsen (niezapominany Vic Vega z Wściekłych psów), Kurt Russel (Death Proof) oraz Tim Roth (scena po napisach). Zmarły w marcu tego roku aktor Luke Perry wciela się w rolę Wayna Maundera w serialu Lancer. To ciekawe, że w epizodycznej roli żony Cliffa zobaczyliśmy Rebeccę Gayheart, która grała miłość Dylana McKay w serii Beverly Hills, 90210. Dylana grał tam nie kto inny, a Luke Perry. Ładny ukłon ze strony reżysera.

Odniesień i tzw. easter eggów jest pewnie jeszcze cała masa, krążą słuchy, że wersja reżyserska mogłaby potrwać jakieś cztery godziny. Podejrzewam, że z każdym kolejnym seansem można by było wynaleźć jeszcze więcej ciekawostek i spędzać długie godziny na analizowaniu ich. Nic w tym filmie nie jest przypadkowe, spójrzcie tylko na motyw żółtego koloru, który pojawia się w praktycznie każdej sekwencji. Pewnego razu…w Hollywood to po prostu hołd dla kina.

Nie ulega wątpliwości, że najnowsze dzieło Tarantino odbiega od innych jego filmów. Tempo jest tu niespieszne. Razem z bohaterami przemierzamy długie ulice Los Angeles, towarzyszymy im w znanych miejscach, sekwencje są długie, a czasem i pełne napięcia (choćby cała scena na ranczu Spahna). Fani wartkiej akcji, typowej bogatej narracji mogą więc poczuć się znużeni, a w trakcie seansu porządnie zmęczeni. Pewnego razu…w Hollywood nie porywa swoją fabułą nie dostarczy nam tyle adrenaliny jak to miało miejsce choćby w Django czy Nienawistnej Ósemce. To film oparty na nostalgii, tęsknocie za złotą erą Hollywood, tworzący niesamowity klimat, pozwalający widzowi poczuć się jak w końcówce lat 60, ale też zaskakujący od czasu do czasu humorem i lekkością.

Z każdą minutą gdzieś w głowie kołacze się jednak myśl niedająca spokoju. Bo od pierwszych sekwencji gdy tylko ujrzymy tabliczkę z napisem Cielo Drive, czujemy gdzieś w głębi, że musi się zdarzyć to, co nieuniknione. Skoro pojawia się w filmie Sharon Tate, a jej mąż właśnie przebywa w interesach w Londynie wiemy, że od tragicznych wydarzeń dzielą nas jedynie minuty. Na szczęście Tarantino daje nam porządnego pstryczka w nos i zgodnie z zapowiedziami, historia Polańskich nie jest tak kluczowa dla filmu, a losy aktorskiej pary są jedynie tłem w historii o Cliffie i Ricku.

Muszę przyznać, że końcówka jest wyborna i bardzo w stylu Tarantino. Reżyser ukazał swoją wizję wydarzeń kompletnie nie robiąc sobie nic z oczekiwań widzów. Już na sali kinowej słyszałam szepty pełne napięcia. Wielu widzów przyszło obejrzeć film właśnie dlatego, że oczekiwali mordu na ekranie, ale tego prawdziwego kiedy to banda Mansona z zimną krwią pozbawiła życia całą grupę przyjaciół w trakcie sierpniowego, gorącego wieczoru. Poczułam wielką ulgę widząc duet Pitt-Di Caprio w akcji. Krwawa jatka na kwasie doprawiona ogniem z miotacza jest widowiskowa, zaskakująca, groteskowa, brutalna, ale i o dziwo zabawna. Ten dziwaczny miks musiał się udać.

Czułabym się niezręcznie oglądając coś w stylu prawdziwej historii, to by było żerowanie na tragedii i nietakt (tak, do ciebie mówię panie Farrands). Reżyser dał upust swojej wyobraźni i pokazał nam co myśli o oprawcach niewinnych ofiar, dosłownie robi z nich idiotów i totalne ofermy (z historii wiadomo, że to kobiety były najbardziej brutalne, a w sądzie nie wyrażały żadnej skruchy bezczelnie uśmiechając się do zdjęć. Susan Atkins wręcz przechwalała się tym co zrobiła). Już nie pierwszy raz w trakcie seansu filmu Tarantino wylewa się eskapizm. To swoiste katharsis całego Hollywood. Szalona końcówka filmu to wręcz życzenie, aby tej zbrodni nigdy nie było, by Sharon obudziła się następnego poranka jak gdyby nigdy nic. To nic innego jak happy end.

I za to należy się Tarantino ogromny plus. Na pewno nie było łatwo podjąć tak delikatny temat zwłaszcza w asyście sprzeciwów obecnej żony Romana Polańskiego, Emmanuelle Seigner. Twórca jest bezkompromisowy, dobrze wie jaki film chce nakręcić, jakich aktorów zatrudnić, nie w jego stylu jest ustąpić czy dać się krytyce. Na szczęście zrobił to po swojemu, nie przekraczając granicy przyzwoitości, a jednocześnie serwując jedno z najciekawszych zakończeń jakie podziwiać można w jego dziełach.

Reżyser zapowiada jeszcze jeden film, a później koniec kariery. Jeśli to prawda, jestem przekonana, że odejdzie z przytupem tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że to jeden z największych twórców naszych czasów. Pewnego razu…w Hollywood nie uplasuje się w czołówce moich ulubionych filmów Tarantino, ale dał mi sporo rozrywki i dostarczył wielu wrażeń – także tych estetycznych. Rozumiem miłość do starego kina i ją podzielam. Moim zdaniem reżyser powkładał do filmu wszystko to, co dla niego istotne i do czego czuje sentyment będąc samemu wielbicielem kina jak i zafascynowanym historią Fabryki Snów. Wydaje się, że zrobił ten film nie tylko dla widza, ale przede wszystkim dla siebie. Jeśli mógł tym samym spełnić swoje marzenie, czemu nie?

Moja ocena:

Categories: Filmy Recenzja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *